Przemowa Jana Polkowskiego z okazji wręczenia nagrody im. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego
Żyjemy w czasach, których konstytutywną cechą jest fanatyczna niewiedza. Tę zaangażowaną ideowo ignorancję twórczo wspiera wstręt do zadawania sobie pytania kim jestem, a tym bardziej kim są bliźni. Oświecony ideologią człowiek XXI wieku stał się zaciekłym wrogiem faktów i z radosnym uporem wybiera życie pogrążone w nierzeczywistości czy raczej w antyrzeczywistości.
Zasmuca mnie ten stan, więc chciałbym wykorzystać okazję otrzymanego wyróżnienia i łaskawe zaproszenie na spotkanie aby zamanifestować mój skromny sprzeciw wobec gorszącego lęku przed zrozumieniem siebie oraz otaczającego świata i opowiedzieć krótko o okolicznościach mojego duchowego wzrastania, naszkicować początek historii kogoś, kim być może jestem albo kim staram się być. Przyznaję, że ta kwestia zajmuje mnie mocno od lat siedemdziesięciu. Państwu zajmę nieco mniej czasu.
Zacznę od przodków po mieczu, bo myślę, że to oni mogli sprawić, że wcieliłem się w chłopca w sporej części podobnego do Marcina Borowicza, bohatera Syzyfowych prac. To on przypomina mi, że tożsamość spleciona z pamięcią wspólnoty jest źrenicą wolności indywidualnej i narodowej. Tak jak on byłem w dzieciństwie poddawany, przez ówczesnych wielbicieli postępu, tajnym jawnym i dwupłciowym próbom podmiany osobowości.
Moi antenaci ze strony ojca musieli się cieszyć szacunkiem lokalnych społeczności, bo wybierani byli tak na funkcje honorowe jak i urzędy. Był wśród nich m. in. Strażnik Ziemi Litewskiej, rotmistrz powiatu upitskiego, pisarz ziemski i chorąży powiatu święciańskiego, podkomorzy, sędzia graniczny, podczaszy Ziemi Bełdskiej, prezydent sądu grodzkiego, a jeden z nich, co może być bliskie zebranym tu strażnikom pamięci o Lechu Kaczyńskim, zasiadał w komisji powołanej dla wykrycia nadużyć w finansach miasta Wilna.
Fakty jednakowoż są takie, że nikogo spośród nich nie poznałem, nawet ojca mojego ojca, nie mówiąc o buszowaniu w domowych pieleszach rodowych gniazd i strzelaniu o północy do szacownych portretów. Wiedza bierna również jest skromna za przyczyną, cytuję „zgorzenia archiwum w majątku Tadeusza Polkowskiego Jodziszki w nowembrze 1798 roku”. Ich opowieści wiszą więc nade mną jak chmara dymu lub ptactwa wiecującego przed odlotem i kreślą znaki zapytania, na które poza mną nie ma kto odpowiedzieć.
Żeby zrównoważyć ten wielce symboliczny obraz śpieszę donieść, że wywodzę się również z szorstkiego jasnogórskiego ludu oraz z gromady uciemiężonych kobiet i mężczyzn, którzy koczowali w blokowiskach Nowej Huty, a więc z rodu ludzi bogatych w pragmatyzm i życiowy realizm i którzy ostatecznie uniemożliwili powstanie miasta bez Boga – pomnika socjalizmu. Jego wymyśleni i zaprojektowani w czerwonych gabinetach mieszkańcy postanowili w prawdziwym życiu pozostać przy prymitywnym kreacjonizmie, średniowiecznych zabobonach i przekonaniu opartym na romantycznym złudzeniu, że wolność człowieka i niepodległość narodu są do czegoś potrzebne smarowaczkom wagonów, cieślom budowlanym i operatorom suwnic w walcowni blach na zimno.
Moi przodkowie po kądzieli odchodzili stopniowo od uprawy ziemi i z chłopów stawali się rzemieślnikami i drobnymi sklepikarzami.
Ten proces wiązał się z wchłanianiem przez Częstochowę, należącej przed okresem zaborów do Paulinów, wsi Lisiniec co ostatecznie stało się w 1928 roku, gdy moja mama miała roczek. Może to moi chłopscy przodkowie sprawili że zawsze przedkładałem plany nad marzenia i konkret oraz zmysłowy związek z ziemią, nad swobodę podróżnej wyobraźni.
Najbliższą sąsiadką mojej śp. Mamy była, oprócz biedy, Matka Boska Częstochowska i mimo kilku przeprowadzek do odległych od siebie miejscowości, pozostała nią, jak sądzę, do dzisiaj.
Jej blizny na śniadym policzku zawsze budziły we mnie jątrzący niepokój, którego długo nie potrafiłem nazwać i zracjonalizować, a tym bardziej uśmierzyć.
Moją skośnooką, zielonooką Mamę porywały w jasyr piękne zdania, wspaniałość słów zrośniętych z tragiczną urodą darowanego losu. Na początku była Ona, jej słowo, które stało się światem, jej przenikający czas czysty głos, bezwiednie nucone piosenki i zapisane regularnym pismem zeszyty, które pękały od przenikliwych i melodyjnych sentencji i rozkwitających mądrością myśli.
Nieco później przyszli jej i mnie na pomoc Ewangeliści, a za nimi plejada pisarzy i poetów z Sienkiewiczem i Żeromskim w pierwszym szeregu. Żeromskiemu pisarzowi do bólu aktualnemu, którego dzisiaj obrzydza się i poniewiera, chcę oddać szczególny hołd. To on dzięki pisarskiej pasji, a zarazem dystansowi i ironii, swobodnemu, rozległemu stylowi, który nasycił groteskowym humorem i bolesną szczerością wobec opisywanego świata, nauczył mnie traktowania Polski bardziej jako rozrzuconej w historii idei, wyzwania i zobowiązania niż zestawu instytucji i kodeksów. To dzięki takim jak on mistrzom namysłu nad największymi zagrożeniami dla polskiego trwania, zrozumiałem, że język nie tylko umożliwia nazywanie i współodczuwanie ale jest schronieniem dla czegoś czego obecnie już nie wolno, bez narażenia na szyderstwo, nazywać pięknem, dobrem i prawdą.
Bardzo wcześnie, wtedy kiedy jeszcze nie rozumiałem, że światem włada chaos, odczułem, że to słowa budują człowieka, chronią, oswajają jego świat i pomagają, wbrew przeciwnościom, w poszukiwaniu kojącego porządku. Ale już wtedy, przez dziecinną skórę, przebijała się prawda, że język narażony jest na nieustanny szantaż, że przemocą zmusza się go do kłamstwa i wreszcie, że początek każdej wojny można rozpoznać po brutalnym ataku na język.
Człowiek może dostrzec świat dopiero wtedy gdy zacznie go nazywać. To jest przesądzający moment, który u ludzi rozumnych nigdy się nie kończy. Nazywanie jest jedynym dopuszczalnym bluźnierstwem: jest bowiem dobrym naśladowaniem boskiego dzieła stworzenia.
Dopiero przez świetlistą krystaliczność dobrze użytego języka widać nie tylko wszystkie szczegóły istnienia ale i niewidoczne obrazy, wśród nich oddalające się, wietrzne plecy Boga, którego ludzka pycha usiłuje wygnać ze swojego dusznego, rajskiego piekła.
W Nowej Hucie byliśmy wśród swoich, razem z dziećmi greckich komunistów, (przewodniczącą naszej klasy była Katina Teohari) osiadłymi Cyganami i chłopcami z Wietnamu, którzy mieszkali w internacie na osiedlu Szkolnym. Nie poszukiwaliśmy wielkiej wolności, korzystaliśmy z takiej jaka była pod ręką. Ograniczone braterstwo dotyczyło zbliżonych rocznikowo dzieci z czterech bloków tworzących podwórko i szkolną klasę, najpierw w szkole nr 81, później w 87. Jedynie równości, wobec powszechnego braku i niedostatku wszystkie okoliczne dzieci miały aż nadto.
Żyłem w świecie bardzo praktycznym. Lenin, którego zżarty przez syfilis i przerdzewiały wszechrosyjskim imperializmem pomnik nie stał jeszcze na Placu Centralnym, był dla mnie pozbawioną desygnatu nazwą huty, w której na trzy zmiany wytapiali stal ojcowie nowohuckiego wyżu demograficznego. Marksizm-leninizm, rewizjonizm wraz z osławionym lewicowym ethosem i najwrażliwszą wrażliwością rodem z Łubianki, moskiewskiego hotelu Lux i sklepów za żółtymi firankami, przebywał poza murem moich rozmów, wyznań i marzeń. Nie poszukiwałem sprzeczności, a jeśli starczało odwagi starałem się je demaskować, chociaż częściej unikałem, żeby nie przysparzać rodzicom kłopotów.
Owszem, patronami naszych szkół byli agenci NKWD Bolesław Bierut, Janek Krasicki i Hanka Sawicka ale nam przeznaczono, a co ważniejsze my wybieraliśmy codziennie los inny niż panienki i panicze z Alei Róż czy Alei Przyjaciół, którzy zanim poszli do liceum im Klementa Gottwalda, bawili się na zamkniętych osiedlach pod przyjaznym okiem Stalina wyrzeźbionego z różowego marmuru i ssały cukierki podarowane przez umundurowanych sąsiadów, posługujących się łagodnym językiem Puszkina, Dostojewskiego i Berii.
Na noszonych przez nowohuckie dzieci medalikach widniał Bóg, a księża i siostry zakonne pozdrawiane były przez nas po łacinie Laudetur Jesus Christus. Chłopięcy Chrystus nie był rewolucjonistą, symbolem ciemnoty lub drużynowym czerwonego harcerstwa, a po lekcjach ani trochę nie starał się upodobnić do Trockiego lub Che Guewary. Istniał wśród nas jak woda i powietrze, wisiał na krzyżu, cierpiał, umierał.
Muszę także wspomnieć o pamiętnym 1960 roku, czyli o milicyjnym bagnecie wbitym w Nową Hutę i rykoszetem w moje siedmioletnie ciało, podczas gwałtownych walk o krzyż, a także o zamazanych przez ówczesnych i współczesnych artystów manipulacji, freskach, które przedstawiały późniejsze o 8 lat sceny katowania pałkami warchołów i chuliganów.
Jak już mówiłem jestem również potomkiem i zamożnym spadkobiercą pięknych słów Ewangelii, które z wirtuozerią lepiły mnie z piasków Palestyny i białych skał Golgoty, niańczyły i kotwiczyły w wysokim świecie, a którym to słowom nadal winien jestem ostateczną odpowiedź.
Nie potrafię ocenić co bardziej zaważyło, co w większym stopniu budowało, a co ograniczało albo nadal zamyka mnie w pętli pułapek i niepewnych możliwości. Moi koledzy, których rodzice harowali za grosze by zbudować chociaż niewielki kawałek Polski? Pokryty kurzem nowoczesności prapradziad Mateusz Polkowski, który nadal prowadzi przez rojsty zbrojny oddział na nierówny bój w Powstaniu Styczniowym? Pokryty wrzodami, nieprzytomny ojciec, którego koledzy wloką przez ostępy tajgi na wieczorny apel? Sięgający po horyzont las czerwonych szturmówek i pełne strachu głosy zagubionych w tumulcie ludzi? Walcząca o przeżycie babcia Salomea wspólnie z jej podporą najmłodszą córką, moją mamą, która pracowała od piątego roku życia? Przekreślone drutem kolczastym Kozielska zdjęcie dziadka Jana? Nowohuckie msze święte pod gołym niebem, w deszczu i zawiei? Sylwetka modlącej się mamy, której pieniądze na życie kończyły się zwykle około dwudziestego? Jazgot propagandy? A może fraza:
Nad wodą wielką i czystą
Przebiegły czarne obłoki;
I woda tonią przejrzystą
Odbiła kształty ich marne?
Co owocuje głębiej i bardziej dalekosiężnie: eschatologiczna nadzieja, zaszyfrowany w literaturze mit, sztolnie pamięci, ogień wybieranej codziennie drogi czy wszechogarniające zło, które nie zostawia wyboru i zmusza do buntu?
A może bezrefleksyjnie wszedłem w gotowe meandry cudzego i skostniałego losu?
Jerzy Pilch, mój rówieśnik, pytał swego czasu, czy może być coś bardziej banalnego i nudnego niż realizowanie stereotypu śmieszno-heroicznej polskości, która musi się nieodzownie składać z kawałka katolicyzmu, tradycji kresowo-patriotyczno-niepodległościowej, epizodu opozycji antykomunistycznej i hałasu solidarnościowego karnawału. Ów popularny pisarz opisywał polski los jako ucieleśnienie nudy, rezygnacji z oryginalnego życia oraz szansy na inność i twórczą niezgodę. W jednym się z nim zgadzam: wybór rodzaju nudy jest jedną z ważniejszych decyzji życiowych.
Rozglądam się po sali i nie chcąc nikogo dotknąć pytam: gdzie są nasze dzieci i wnuki? Starcy opowiadają starcom niezrozumiałe stare historie podczas gdy młodzi gniewni niszczą obrazy van Gogha lub przyklejają się do asfaltu w proteście przeciwko geografii, biologii i pogodzie.
Zmęczeni mężczyźni, bo kobiety nieodmiennie pięknieją z dnia na dzień, jesteśmy epigonami czegoś co zostało zelżone, unieważnione i wygnane. Nikt już nie chce słuchać naszych godnych ubolewania, szlachetnych historyjek.
Żyliśmy w czasach gdy dokonywała się najdłuższa, bo ponad pięćdziesięcioletnia i zarazem najskuteczniejsza z rewolucji. Dzisiaj jesteśmy świadkami jak rewolucjoniści nawołują się ochoczo tańcząc w rozgardiaszu żniw.
W rezultacie mieszkańcy nazywanego z przyzwyczajenia Europą zużytego kawałka lądu, którzy zapobiegliwie spalili swój akt urodzenia, dowód tożsamości i testament, zdają się już tylko czekać na moment, w którym zadeptana pamięć ostatecznie zaniknie i ziemia Homera, św. Piotra, Kochanowskiego, Bacha i Chopina stanie się bardziej kolorowym od tęczy wysypiskiem, przywiązanym zardzewiałym drutem do krwawiącego brzucha Afryki.
Komentarze (0)