Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wspieraj nas
Wesprzyj

Nauczanie Krzysztofa Michalskiego. Wspomnienie

    2024-10-15
    Czas czytania 15 min

     

    Filozofia, zwłaszcza starożytna, głosiła, że istnieje coś, czego się czas nie ima, co jest wiecznotrwałe, ponadczasowe – idee, prawda, dusza, bóstwo, Bóg. Krzysztof Michalski: „skoro tak, to strach przed śmiercią jest irracjonalny. Ale jest we mnie mały Krzyś, który się boi i, jak Jezus, chciałby powiedzieć: Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie…”.

     

    *  *  *

     

    Krzysztof Michalski miał sobie właściwy, charakterystyczny sposób nauczania, a zarazem uprawiania filozofii. Nauczanie filozofii i samo filozofowanie były u Niego – co warto od razu podkreślić – w istotny sposób ze sobą powiązane. Wyraźnie widoczne było to na wykładach i seminariach. Zwłaszcza na seminariach, a myślę tu szczególnie o tych, które prowadził On w Instytucie Filozofii UW, zaraz po swym powrocie ze stypendium Humboldta, w latach 1978- -1981. Nie były to zajęcia prowadzone przez kogoś, kto występuje ex cathedra, z pozycji wiedzącego lepiej, posiadacza wiedzy gotowej, finalnej, właściwie uformowanej, kto pojawia się, by ją już teraz tylko przekazać studentom, słuchaczom, czyli jedynie transferować ją w ich otwarte umysły. Nie, fragmenty takiej wiedzy, jej cząstki powstawały dopiero w trakcie samych zajęć, w toku prowadzonej na nich w intelektualnym napięciu filozoficznej analizy i dyskusji, którą Michalski z jej uczestnikami inicjował i w inspirujący sposób prowadził.

     

    Trzeba jednak zacząć od tego, że na seminariach Michalskiego, z samej ogólnej postaci prowadzącego, jego słów, tego, co, o czym i jak mówił, z wyrazu jego twarzy, widocznego na niej skupienia, a także głosu, ruchu, gestu, emanowało w sposób bardzo wyrazisty żywione przezeń przekonanie, że filozofia to sprawa poważna i że są ludzie, którzy się jej oddają. Co wcale jeszcze nie musi znaczyć, że jest ona przeznaczeniem człowieka.

     

    Stwierdzenie, że filozofia to sprawa poważna, nie ma w sobie nic z banału. A gdyby nawet, to – jak mawiał Paweł Hertz – strach przed banałami jest tylko przejawem prowincjonalizmu. Ale nie, nie jest to wcale banał. Albowiem osoby, które traktują filozofię poważnie, dość wyraźnie – zwłaszcza w małym światku akademickim – wyróżniają się na tle tych, którzy traktują ją raczej jako wyrafinowaną intelektualną grę, jako finezyjną, wyszukaną zabawę w pytania i odpowiedzi, jako pewien elegancki zawód albo zajęcie, które stanowi wyraz osobistych zainteresowań, a przy okazji pozwala epatować audytorium błyskotliwymi pointami, bon motami, których różne opracowania i podręczniki filozofii dostarczają w takim nadmiarze, że nie warto ich tutaj przytaczać. Od tego wszystkiego Michalski był bardzo, bardzo daleki. Takim filozofowaniem, jeśli się z nim spotkał, bywał zażenowany, tak, jak bywał zażenowany próżnością znanych akademickich postaci.

     

    Natomiast Jego własne podejście do filozofowania i postawa przyciągały wielu słuchaczy, choć nie były to tłumy wypełniające salę po same brzegi. Przyciągały wielu, bo mieli oni poczucie, że na jego seminariach uczestniczą – tacy nawet jak przyszli, bez akademickiego jeszcze szlifu – w ważnym wydarzeniu, którym jest szczególna penetracja rzeczywistości, zagłębianie się w nią, odkrywanie jej niewidocznych dotąd atrybutów, wymiarów. Rzeczy świata niejako ożywają, gdy stają się poddane skupionemu namysłowi, wnikliwemu rozważaniu. Myślenie zyskuje odniesienie do rzeczywistości, która staje się na nie podatna, na nie otwarta. Świat, a raczej jego aspekty, zyskują dzięki wspólnemu wysiłkowi wyraźne kontury rozumienia, ukazuje się ich pojęciowe tło, proste fakty przestają być tylko tym, co materialne, rzeczowe, zyskują niespodziewanie inny wymiar, a rzeczywistość – jak się okazuje – kryje w sobie wiele poziomów. Jest tak, bo świat jest niegotowy, a do pełnej postaci doprowadza go dopiero myśl, namysł, refleksja. Po wyjściu z seminarium zyskiwało się niejako drugi oddech, patrzyło się na świat – przynajmniej przez jakiś czas – inaczej niż przedtem, bo zyskiwał on dotąd niedostrzeganą głębię, obejmował go i w swoisty sposób przybliżał dotąd niewidoczny myślowy horyzont.

     

    Albowiem poważne traktowanie filozofii ma miejsce wtedy, gdy po wyjściu z sali wykładowej, po zakończeniu dyskusji nie pozostawia się myśli, racji, poglądów, które dopiero co były głoszone, bronione, dyskutowane, nie pozostawia się ich w murach uczelni, w salach, gdzie niby jest należne im miejsce. Poważne traktowanie filozofii to takie, w którym nie oddziela się filozofii od życia, nie zostawia się życia jak parasola w kącie sali wykładowej przed rozpoczęciem zajęć. Oddzielenie filozofii od życia jest dramatycznym błędem, mającym fatalne konsekwencje. Prowadzi do ustanowienia „dwóch światów”: świata intelektu i świata życiowej praktyki, a to oba te światy bardzo zubaża i deformuje, ponieważ w istocie są one jednym światem i właśnie ta ich jedność, to ich przenikanie się, interferencja jest sednem sprawy. Ich rozdzielenie dopuszcza wprawdzie prowadzenie błyskotliwych i subtelnych rozumowań, formalnie starannie nawet dopracowanych, może intrygujących, które jednak okazują się często głupstwem, nie w sali wykładowej, w której wiele najdziwaczniejszych prób teoretyzowania uchodzi, ale głupstwem wobec innej niż filozoficzna powagi – powagi życia, powagi naturalnego poczucia rzeczywistości, któremu nie wolno zadawać gwałtu, bo jest ono głęboko zakorzenione w ludzkiej humanitas.

     

    Nie można kończyć filozofowania wraz z zakończeniem wykładu i wychodząc na ulicę zapominać o tym, co się mówiło, wchodzić w rzeczywistość wspólnego życia, jakby ona była całkiem odrębna, inna niż ta, o której się jeszcze przed chwilą wygłaszało uczone twierdzenia. Tak nie można i ta świadomość zobowiązuje do odpowiedzialności w myśleniu. Bo w życiu trzeba mu sprostać. Poważnie traktować filozofię to znaczy starać się dzięki niej zakorzeniać człowieka w jego doczesnym egzystowaniu, przedstawiać poprzez jej prawdy świat takim, w którym można i chce się żyć, żyć wcale nie łatwiej, ale z poczuciem sensu, a więc właśnie w otwierającej się na nas prawdzie. Prawdzie, która jako wspólna wyznacza nam także wspólny los.

     

    Trzeba – poważnie filozofując – zastanawiać się też nad tym i zadawać sobie pytanie, jak wiedza, już zdobyta, odnosi się zwrotnie do rzeczy wyjściowego doświadczenia, jakimi je czyni, jakimi wtórnie stają się one, gdy są widziane na jej tle. Czy teraz, gdy ich obraz jest pogłębiony, poszerzony  o pewien, nawet istotny, wymiar, są nadal takimi samymi realnościami jak w punkcie wyjścia, mającymi określony byt i znaczenie? A może uległy jakiejś zaskakującej przemianie, deformacji, straciły swą dawną autentyczność? Jeśli tak, to uwaga! Odnieśliśmy pyrrusowe zwycięstwo: zdobywając wiedzę, usunęliśmy jej podstawy i zanegowaliśmy ten wymiar bytu rzeczy, w kontakcie z którym żyjemy. Zdobyta wiedza istnieć będzie wtedy zawieszona w nadzmysłowej próżni. A my będziemy błądzić w dwóch światach. Grozi nam, że poczujemy gorycz, ulegniemy konsternacji, staniemy się bezradni, chyba że, jak czyni to wielu, postaramy się o tym zapomnieć, nikomu do tego nie będziemy się przyznawać.

     

    Poważnie filozofować można tylko wtedy, gdy żywi się szacunek dla świata zdrowego rozsądku, a nie, jak to czyni wielu zachłyśniętych swą wiedzą, odrzuca go pogardliwie jako balast albo jako swoiste provisorium, przejściowy punkt wyjścia. Zdrowy rozsądek to nie owa „drabina”, którą się odrzuca, gdy się już po niej weszło na, rzekomo, „wyższy poziom”. Takie odrzucenie to przecież wprost podcinanie gałęzi, na której się siedzi. Owszem, jak powiedział Hans-Georg Gadamer, to, co oczywiste, jest czasem najbardziej zagadkowe i każdy nowicjusz filozoficzny bardzo chętnie demonstruje „słabości” zdrowego rozsądku. Ale mimo wszystkich jego niedostatków, ten zdroworozsądkowy, naturalny obraz świata stanowi nasze pierwsze i podstawowe otwarcie na byt, otwarcie, które było, jest i będzie niezastąpione także dlatego, że jest tym wspólnym, danym punktem wyjścia, do którego zawsze (jeszcze) możemy powrócić, aby się w nim wzajemnie odnaleźć.

     

    Rzeczywistość, tak jak jest nam w życiu dana, czyli w ten jedyny, oryginalny, wyjątkowy „nasz” (co nie oznacza tu ograniczenia) sposób, który pozwala może nawet i powiedzieć – jak to czynił szalony Schopenhauer – że świat istnieje zawsze tylko jako dany człowiekowi, życie i rzeczywistość więc jest experimentum crucis dla filozoficznych prawd i teorii. Znaczy to, że trzeba pamiętać, aby człowiek napotkany na ulicy lub przechadzający się w parku, albo przypadkowy sąsiad z przedziału w kolejowym wagonie, aby żaden z nich, po wysłuchaniu naszych filozoficznych dywagacji, nie popatrzył na nas przeciągle, nie wzruszył ramionami i nie odszedł w milczeniu. Bo to jemu wtedy trzeba przyznać rację i takie zachowanie przyjąć za właściwy sprawdzian tego, czy sami dostatecznie wnikliwie pojęliśmy i właściwie wyłożyliśmy prawdę, którą chcieliśmy go oświecić, zainteresować.

     

    Warto i tu przywołać rzadko przypominane, mądre słowa Pawła Hertza, które i do filozofii mają, jak sądzę, pewne odniesienie: „życie jest ważniejsze i mądrzejsze od poezji, choć to poezja tę jego mądrość na jaw wydobywa”.

     

     

    *  *  *

     

    Na swoje, odbywające się zwykle we wtorki, późno po południu, seminaria Michalski przychodził z małą karteczką, na której wypisane były kolejne kroki rozumowania, które planował przeprowadzić. Zaczynała się wtedy praca z tekstem, oczywiście tekstem w oryginale. Na początku czytaliśmy rozprawę Husserla O pochodzeniu geometrii, potem Kryzys… Oczywiście zawsze analizowane były wybrane fragmenty, małe, dwa lub trzy akapity, a nie tekst lub jakiś jego rozdział w całości. Praca na seminarium to była drobiazgowa, wielostronna analiza, prawdziwa hermeneutyka – wgryzanie się w tekst i różne jego warstwy. Ważne było każde słowo, każde kolejne zdanie. Skoro bowiem autor je napisał, uczynił je cząstką swojej wypowiedzi, to znaczy wybrał je, to słowo właśnie, spośród wszystkich innych, jako to jedyne, które najwłaściwiej, co nie znaczy wcale, że doskonale, w pełni wyraża jego myśl. Każdy akapit był traktowany jako rezultat konsekwentnie przemyślanej przez filozofa kompozycji – jak dobry wiersz, stanowiący przecież zawsze całość, w której początek z góry zakłada koniec, odsyła do niego, i taka dopiero całość ukazuje zarazem swą jedność.

     

    Wychodziła w tym procesie wyraźnie na jaw metaforyczność filozoficznego języka, który prawie zawsze wymaga od czytelnika dużej współpracy, dużego zaangażowania, czyli bardzo daleko idącej interpretacji, dzięki której dopiero słowo użyte przez filozofa może wyzbyć się swej, odbieranej prima facie, przez zakłopotanego czytelnika, irytującej często dziwaczności, niezrozumiałości. Praca nad tekstem, z tekstem musi prowadzić do tego, aby przemówił on do czytelnika w pełni zrozumiale, aby to, co zrazu wydaje się kuriozalne, ekscentryczne, ujawniło „czarno na białym” swą dorzeczną, jasno pojmowalną, frapującą nawet treść. Treść ciekawą i ważną, ciekawą i ważną wcale nie (tylko) dla zawodowych filozofów, ale dla nas, dla każdego z nas, każdego, kto chce żyć świadomie, żyć myśląc.

     

    Można – i czyni tak niemało wykładowców, noszących miano filozofów z racji ukończonych studiów albo uzyskanych stopni – poprzestać na prezentacji głównych tez takiej lub innej teorii filozoficznej w łatwo uzyskanym i wygodnym przekonaniu, że właściwie mówią one same za siebie, że ich specyficzność, obcość to jest właśnie „uroda” filozofii, „uroda”, której nie trzeba ukrywać, a wręcz przeciwnie – trzeba prezentować ją, podkreślać. Zdziwionym słuchaczom mówi się wtedy: cóż, to mówi przecież filozof, znany, wielki myśliciel, on sam, a nie prosty Kowalski; na tym polega przecież filozofia, że głosi prawdy osobliwe, wprawiające  w zdumienie, niesłychane.

     

    Krzysztof Michalski uczył jednak stanowczo czegoś zupełnie innego. Traktujemy filozofię, tę klasyczną, potwierdzoną w tradycji, z atencją. Owszem, ale nie możemy dać się jej zniewolić, dać się filozofowi przegadać. Ona musi ze swej strony wykazać, że jest tej naszej, przejawianej wobec niej pokory warta, że ta jej dziwaczność, osobliwość jest w końcu do usunięcia, a pod nią znajduje się warstwa, która stanowi ciekawą i ważną poznawczo, rozszerzającą naszą codzienną percepcję prawdziwą treść. Ta osobliwość jest widocznie konieczna, bo język naturalny musi w filozofii wystąpić niejako przeciwko sobie, wbrew swemu ukierunkowaniu na rzeczy naturalnego doświadczenia, musi sięgnąć poza nie, w głąb, ku temu, czego słowa dotąd nie dotknęły. To tłumaczy tę konieczną deformację języka filozofii, jego nienormalność. Trzeba ją usunąć i powiedzieć to samo… „swoimi słowami”. I to jest właściwy sprawdzian zrozumienia. Wypowiedzieć bowiem skomplikowaną myśl „po swojemu”, to znaczy przyswoić ją sobie, wyrazić w znaczeniach, które dla nas funkcjonują jako kryterium sensu, wyrazić poprzez nasze „przesądy”.

     

    Bo też tu o sens, a jeszcze nie o samą prawdę chodzi. Interpretacja, analiza filozoficznej wypowiedzi, ma doprowadzić do tego, że wypowiedź ta, słowa filozofa staną się zrozumiałe, niosące właśnie określony, wyraźny sens. To jest warunek podstawowy, wstępny, pierwszy. Dopiero nad wypowiedziami mającymi sens – uczy tego nawet logika – można zastanawiać się, rozmyślać, czy są one prawdziwe, czy fałszywe, ale jeśli prawdziwe – to w jakim stopniu, pod jakim względem, jaki aspekt rzeczy, przedmiotu, zjawiska one ukazują. Nie chodzi więc o to, aby się już od razu przekonywać do tez filozofa, poddawać im, ale o to, żeby – z całym szacunkiem dla niego, tego „wielkiego”, powiedzieć mu: sprawdzam. Amicus Plato, sed magis amica veritas… Bo ta prawda, nawet jeśli on ją odkrywa, nie jest własnością filozofa, a jeśli jest, to stanowi własność wspólną. I wszyscy mają do niej dostęp. Ostatecznie, filozoficzna iluminacja to Dar Boży, a nie zasługa samego filozofa, to nie coś, co on sam może sobie zapewnić. On jest tylko medium. Filozof musi też wiedzieć – co bardzo ważne – że wchodząc w głąb, badając treść pojęć najogólniejszych i podstawowych, eksploruje to, co wszystkim wspólnie dane, co nie staje się wcale jego domeną przez to, że on jeden, on właśnie w tę sferę wspólnego wszystkim niewiadomego wkroczył, a może wręcz wtargnął. Uczynił to właściwie prawem kaduka, przez nikogo nieproszony. Nieproszony uczynił coś bardzo szczególnego, co ma bardzo daleko idące konsekwencje: zerwał niepisaną międzyludzką umowę, zgodę na to, że te pojęcia zasadnicze, najogólniejsze są niedocieczone, niezgłębione, i dzięki temu, że są niczyje, a wszyscy im podlegamy, dzięki temu są nam wspólne, są jednoczącym nas – tak samo stojących wobec Wielkiej Tajemnicy (niektórzy, jak Karl Rahner, nazywają ją Bogiem) punktem odniesienia – powszechnym tertium comparationis. Jego czyn jest więc poniekąd czynem prometejskim, świętokradczym, sięga on może po wiedzę nadludzką. I powinien on mieć ryzyka związanego z tym jego wielce śmiałym Die Tat pełną i klarowną świadomość. 

     

    Mamy poczucie hierarchii, obwiązuje zasada autorytetu, to znaczy, że interpretowany filozof – trzeba to roboczo zawsze z góry założyć – ma rację. A więc tym, co pierwsze nie powinna być jego krytyka, choćby zdawała się młodemu słuchaczowi, studentowi krytyką nie do odparcia. Krytykować jest bowiem najłatwiej. Trudniejsze, ale też ciekawsze, bardziej twórcze i rozwijające, jest zadanie odnalezienia  u któregoś z dawnych mistrzów wolnej myśli, czegoś nowego, intrygującego, zwracającego uwagę, wzbogacającego nasz obraz rzeczywistości. Czytany filozof nie byłby „wielki”, gdyby dał się przyłapać na tak łatwo, już nawet przez nas, młodych, od razu zauważonym błędzie. Jeśli nawet zastrzeżenie nasze jest słuszne, to on też je dostrzegł, wiedział o nim i w jego wywodach znajduje się na pewno na ten zarzut odpowiedź, tylko trzeba je jeszcze raz, tym razem inaczej odczytać. On jest więc zawsze krok przed nami, zawsze nas wyprzedza. To trzeba założyć, ale oczywiście „roboczo”, czyli do czasu. Jak długo? To zależy. Czasami ten sposób lektury wchodzi na stałe w krew.

     

    Co to znaczy analiza? Ba, trudno pokazać ogólnie jakąś jej stałą, określoną metodę. Ona zależy bowiem najpierw od tego, jakiego filozofa czytamy, jaki fragment i z jakiego dzieła bierzemy pod uwagę, jaki dystans czasowy nas od jego powstania dzieli, czym ono w tradycji obrosło. „Metoda” tutaj korzysta z wielu źródeł, z intelektualnej intuicji, metafizycznej wrażliwości, duchowego słuchu, zdolności do spekulacji, erudycji i powtarzalnej umiejętności popatrzenia  w nowy, inny niż dotąd sposób na to, co od dawna znane, wiadome, zrozumiałe. Analiza konkretyzuje się w szczegółowych pytaniach, krytycznych, wnikliwych, bardzo wielu, od najprostszych do najbardziej złożonych. Na każde z nich trzeba znaleźć jakąś odpowiedź. Koherencja tych wielu odpowiedzi jest jakimś sprawdzianem właściwego zrozumienia czytanego fragmentu. Trzeba analizę prowadzić do momentu, gdy zbudujemy pewien całościowo dopracowany rzeczowy pogląd, a więc taki, z którym będziemy chcieli autentycznie wystąpić przed gronem cenionych słuchaczy i zaprezentować go im z tym przekonaniem, że mamy coś istotnego do powiedzenia, że warto go poznać.

     

    Dlatego rzetelna analiza jest pracą zespołową. Dlatego grupa seminaryjna to pewien – tworzący się stopniowo – wspólny krąg, krąg ludzi, którzy wierzą sobie, wierzą w swoją szczerość i rzetelność, dociekliwość i obiektywizm, a w razie czego nie będą się cofać przed rzeczową, nawet ostrą, ale zawsze życzliwą, krytyką i gdy trzeba, to nawet staropolskim obyczajem pukną się palcem w czoło, żeby przestrzec przed jakąś niedorzecznością. Dopiero prezentacja dopracowanego poglądu w takiej grupie będzie jego sprawdzianem, satysfakcjonującym, jeśli się powiedzie. Bywa, że przypomina się wtedy ten cytat z Novalisa (użyty przez Conrada): „Przekonania moje zyskują niewątpliwie na głębi z chwilą, gdy uwierzy w nie inna dusza”.

     

    Zrozumieć, to „powiedzieć własnymi słowami”, ale nie po to, żeby ukryć, zamknąć coś w sobie, lecz przeciwnie, aby móc skierować pogląd, myśl ku innym i wciągnąć ich do rozmowy, „którą jesteśmy” (Gadamer). Do rozmowy dotyczącej pojęć podstawowych, którymi stale się posługujemy i o każdym z nich możemy powiedzieć to, co św. Augustyn powiedział o czasie: wiem, czym jest, dopóki mnie nie zapytają. Filozofia więc to nie żadna strenge Wissenschaft, nie specjalistyczna wiedza, istniejąca głównie dla kręgu wtajemniczonych: teoretyków, analityków, specjalistów, którzy się jej dopracowali, a teraz mają w zanadrzu gotowe odpowiedzi na pytania z ustalonej listy problemów granicznych, podstawowych i dzięki temu już teraz dobrze wiedzą, o co w tym wszystkim chodzi. Nie, filozofia to samowiedza, refleksja na temat bytu, świata, człowieka, Boga, podtrzymująca naszą wrażliwość na te idee, pojęcia, kwestie. Mówić o nich własnym językiem, to czynić je własnym problemem, problemem dla siebie, przeżywać je. Ale nie po to, żeby rozmowa o nich stała się między nami czymś intymnym, „pa duszam”, wzajemnym zwierzaniem się sobie. Nie, chodzi o to, by dany problem, zagadnienie stało się rzeczywistym, czymś więc, co nas, każdego z nas, ludzi myślących, żywo dotyczy, aby wyraźnie ukazało związek z naszym życiem i światem, jakim go widzimy.

     

    Wypowiedzieć myśl filozofa „własnymi słowami” (choć, wiadomo, że nie ma prywatnych języków), to odebrać mu tytuł własności do niej, wyzwolić ją z języka, który on sam stworzył, ale języka sztucznego, wymyślonego, filozoficznego żargonu. Dlatego Michalski swoje książki pisał długo. Bo trudne, żmudne i długotrwałe jest zajęcie przekładania filozoficznej nowomowy na ludzki język, oswajanie jej. W żadnej jednak z tych książek ich autor nie „mówi Husserlem”, nie „mówi Heideggerem”…, nie chowa się za nimi, nie epatuje ich sentencjami, wypowiedziami, pojęciowością.

     

    Myślenie, myślenie problemowe musi wychodzić poza tę znaną od wieków „jaskinię filozofów”, musi, owszem, czerpać z wnętrza metafory, ale ją przekraczać. Wtedy dopiero, artykułowane i ukierunkowane w różny sposób wykazuje, że jest wolne, ogólne i powszechne, a nie sekciarskie, nie doktrynerskie. Musi mierzyć się z przedmiotem,  z realnościami autentycznymi, oryginalnymi, odnajdywanymi daleko poza sferą już przez siebie opisaną, zbadaną, oswojoną. W konfrontacji z nimi dopiero, z tym, co dlań nowe, myślenie może wykazać i wykazuje posiadaną moc pojmowania i tę swoją szczególną zdolność „bycia sobą  w czymś innym”.

     

    Dlatego Krzysztof Michalski uważał, że filozofia jest ciekawa zwłaszcza na swych rubieżach, na pograniczu,  w kontakcie z czymś innym, z inną rzeczowością, odkrywaną przez nauki, przez sztukę, w historii, w ludzkim doświadczeniu. Do takiego kontaktu z tym, co inne, co nowe, filozofia musi uczynić siebie samą zdolną, przekraczać własne granice. Bo to przede wszystkim dzięki temu wykraczaniu poza siebie samą, ku nieznanemu, może się ona sprawdzić, ukazać swój zasięg, uniwersalność.

     

    I właśnie dla spełnienia tego postulatu, pod koniec lat 70., w Instytucie Filozofii UW, Michalski utworzył grupę badawczą o nazwie Zespół do Badań Filozoficznych Podstaw Nauk o Człowieku. Należeli do tego zespołu wcześniej mu znani studenci, a teraz już adepci głównie socjologii, ale także romanistyki, polonistyki oraz nowe osoby – studenci filozofii, stali uczestnicy jego seminarium. Można powiedzieć, że idea, która przyświecała powstaniu tego zespołu, znalazła potem swoje rozwinięcie, doskonały pełny kształt w postaci znanego, jedynego w swym rodzaju Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, którego Krzysztof Michalski był – wraz z ks. Józefem Tischnerem – założycielem i dyrektorem od momentu powstania Instytutu do chwili swej przedwczesnej śmierci.

     

    Podobny zamysł sprawiał, że twórca IWM często i chętnie publikował, występował w gremiach uczonych, ale nie tylko zawodowych filozofów, a raczej przede wszystkim humanistów – historyków i literaturoznawców, a także uczonych reprezentujących nauki ścisłe – fizyków, matematyków. Z zadowoleniem stawiał przed sobą trudne zadanie, aby do jakiegoś filozoficznego „odkrycia” znalezionego u któregoś z Jego mistrzów przekonać ludzi z innych dziedzin nauki, ludzi cenionych, o dużym dorobku, dociekliwych, wnikliwych, mających wiedzę. Oni bowiem nie dają się łatwo przekonać, nie dają się przegadać, trzeba do nich dopiero trafić, pokazać im „rzecz samą” tak, jak ją widzi filozofia. To trudne zadanie, ale też intelektualnie odświeżające, ekscytujące, kreatywne.

     

    Krzysztof Michalski był uczestnikiem słynnego, trwającego od początku lat 70. przez dekady, na wskroś interdyscyplinarnego seminarium założonego przez wybitnego polskiego matematyka, prof. Krzysztofa Maurina, z którym był zaprzyjaźniony. Krzysztof Maurin – kierownik Katedry Metod Matematycznych Fizyki (Wydz. Fizyki UW), autor słynnej Analizy, „kultowego dzieła” – jak mówią niektórzy znawcy, był postacią uczonego duchowo i intelektualnie niezwykle wszechstronnego i wrażliwego, znającego i głęboko rozumiejącego zagadnienia teologiczne, filozoficzne, humanistyczne.

     

    Jako polski filozof znany w Niemczech Michalski, wespół z Hansem-Georgiem Gadamerem, zorganizował dwukrotnie, w roku 1979 i 1980, naukowe sympozja w międzynarodowym centrum studiów podyplomowych w Dubrowniku. Poza członkami Jego warszawskiego seminarium (tworzącymi wtedy tzw. małą gromadkę), uczestnikami tych dwóch tygodniowych spotkań – z polskiej strony – byli m.in. Ewa Bieńkowska, Dorota Lachowska, Dorota Folga, ks. Józef Tischner, Jacek Woźniakowski, Michał Bristiger, Paweł Hertz, Henryk Krzeczkowski, Benedetto Bravo, Karol Sauerland, Mieczysław Tomaszewski.

     

    Dla piszącego te słowa owe seminaria dubrownickie, a przede wszystkim lata nauki u Krzysztofa Michalskiego, miały pod względem intelektualnym charakter iście formacyjny, formacyjny na długie późniejsze dekady. „Et in Arcadia ego”.

     

     

    Artykuł pierwotnie opublikowany w książce Filozofia przeciw żelaznej kurtynie. Pamięci Krzysztofa Michalskiego, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2024.

     

    Komentarze (0)