polska-versus-ue|eseje delibeRatio - Polska versus UE

Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wesprzyj

Polska versus UE

2023-01-13
Czas czytania 15 min

Pochodzę z inteligenckiej rodziny. Mój ojciec był profesorem literatury na Uniwersytecie Warszawskim i znawcą epoki Oświecenia, a matka – filologiem klasycznym; uczyła greki, łaciny i historii starożytnej. Wychowany byłem w duchu humanizmu i kultury Europy Zachodniej. Na biurku mojego ojca stał portret Tomasza Manna, a na ścianie wisiały ryciny z wizerunkami Spinozy, Kartezjusza, Leibniza i Hume’a. W czasach mojej młodości, kiedy Polska znajdowała się pod sowiecką okupacją, rodzice nieraz powtarzali: „Rzym, a nie Bizancjum; Rzym, a nie Konstantynopol. Korzenie naszej kultury są w Rzymie”. Była to w aluzyjny sposób wyrażona opinia, że Polska od początku swych dziejów należy do łacińskiego Zachodu i nie podda się wschodniej dominacji, obojętne w jakiej postaci – carskiej, panslawistycznej czy totalitarnej.

Tak więc dość wcześnie przyswoiłem sobie tę naukę, co z czasem przejawiło się w moich zainteresowaniach i pracach. Wiele lat poświęciłem twórczości Samuela Becketta – „najuczciwszego pisarza cywilizacji zachodniej”, jak nazwał go polski noblista Czesław Miłosz. Przełożyłem na polski wszystkie jego dramaty i inne jego utwory; komentowałem je i wystawiałem w teatrze jako reżyser. W końcu lat 70. poznałem go osobiście i prowadziłem z nim korespondencję. Jest to niewątpliwie jedno z najważniejszych moich doświadczeń duchowych. W latach 90. napisałem frankofilską powieść Madame – parodię bildungsroman – w której w ironiczny sposób ukazałem, jak panujący w Polsce kult sztuki i mody francuskiej (choćby podszyty snobizmem) ratował społeczeństwo przed degradacją duchową i upadkiem obyczajów w reżimie narzuconym przez Moskwę. Książka ta w 2002 roku znalazła się w finale IMPAC Dublin Literary Award, a jej edycję w dtv niemiecki krytyk Tylman Krause nazwał na łamach „Die Welt” powieścią roku. Zajmowałem się wreszcie przez lata przyswajaniem na nowo polszczyźnie europejskiej klasyki – od Sofoklesa, przez Shakespeare’a, Racine’a i Hölderlina po Kawafisa i Eliota.

Nic więc dziwnego, że gdy tylko Polska w latach 1989–1990 odzyskała niepodległość, stałem się orędownikiem jak najszybszego przystąpienia do NATO i UE; a w 2004, gdy stało się to w końcu możliwe, przełożyłem na nowo – pod nuty – odę Do Radości Schillera, tak aby Hymn Unii można było nie tylko czytać, ale i śpiewać po polsku. Moje proeuropejskie nastawienie i „kosmopolityczna” postawa zostały dostrzeżone przez władze francuskie, które oprócz tego, że odznaczyły mnie Orderem Sztuki i Literatury, zaprosiły także w 2005 na kongres „Intelektualiści dla UE” w Paryżu.
Paradoks polega na tym, że to właśnie wtedy mój euroentuzjazm zaczął słabnąć zamiast się wzmocnić. Bo zobaczyłem tam rzeczy, które znałem z totalitarnych systemów, a które budziły moją nieufność i lęk. Chodzi mi o kult utopii, abstrakcji i doktryny, a zarazem o manipulowanie ideami i natrętną propagandę. Inaczej mówiąc: o znaną mi doskonale z historii grę pozorów, że oto pewna mniejszość przedstawiająca się jako „prometejska awangarda”, która pragnie uszczęśliwić ludzkość, jest w istocie żądnym władzy uzurpatorem, który dąży do dominacji i zniewolenia innych. To, co raziło mnie w tych wszystkich manifestach i rezolucjach, to ich krzykliwość i podejrzana jednomyślność. Ci, którzy najgłośniej krzyczeli o różnorodności, pluralizmie, tolerancji i poszanowaniu innych, byli dziwnie nietolerancyjni, a w swoich przekonaniach zapamiętali i zacietrzewieni. Przypomniała mi się wtedy słynna kwestia lumpenproletariusza Edka ze sztuki Tango Sławomira Mrożka, najwybitniejszego polskiego dramatopisarza XX wieku: „Wolno mieć swoje zdanie – pod warunkiem, że jest ono zgodne z naszym”.

Od tego czasu mój sceptycyzm wobec UE – jako biurokratycznego molocha, nie jako pierwotnej idei autorstwa m.in. R. Schumana – zaczął narastać, a z czasem przerodził się w daleko idącą rezerwę i krytycyzm. Wiązało się to również z wyraźną zmianą polityki Brukseli i Berlina wobec Polski. Dopóki mój kraj odrabiał straty i zaległości spowodowane przez blisko 50-letnie rządy władzy komunistycznej, wszystko było dobrze. Polska była chwalona i stawiana za wzór jako lider transformacji ustrojowej. Odkąd jednak – po mniej więcej 30 latach – zbliżyła się do zachodnich standardów, a przede wszystkim stała się konkurencyjna w niektórych dziedzinach, „laudacje” się skończyły, a zaczęła krytyka, i to dość napastliwa. Polska wybijająca się po wielu latach na podmiotowość i aspirująca do tego, aby stać się nareszcie równorzędnym partnerem, a nie wiecznie potakującym petentem, przestała się podobać.

Oczywiście nikt nie formułował tego wprost. Byłoby to nie do pogodzenia z przewodnimi ideami i hasłami UE. Odwołano się do innej metody – zresztą starej jak świat: do fałszywego świadectwa, pomówienia i oczerniania. Obwieszczono mianowicie – i to niemal z dnia na dzień – że Polska jest państwem niepraworządnym, nietolerancyjnym, niepostępowym, a więc że hamuje rozwój nowoczesnej cywilizacji i wręcz zagraża jej swobodom.

Trudno o bardziej jaskrawy fałsz. Historia Polski – oczywiście jeśli się ją zna i nie przeinacza faktów – jednoznacznie dowodzi, że było to państwo bez stosów, wielonarodowe i wielokulturowe, a nade wszystko nieagresywne w porównaniu z innymi mocarstwami Europy. Nie było tu ani krwawych rewolucji i wojen domowych jak we Francji, Hiszpanii czy Anglii (nie mówiąc o Rosji), nie było też zbrodniczych ekspansji jak podbój Europy przez hitlerowskie Niemcy. Natomiast główną słabością ojczyzny Chopina i Kopernika była paradoksalnie… nadwyżka swobód i wolności. Polska upadła w XVIII wieku właśnie z powodu zbyt postępowej jak na owe czasy demokracji. Rosja Katarzyny II, Prusy Fryderyka II i Cesarstwo Austriackie Józefa II stanowczo odrzucały polski republikanizm i właśnie dlatego go zniszczyły, ścierając państwo polskie z mapy Europy.

Świetnie ilustruje to rycina angielskiego (nie polskiego!) grafika pt. Picture of Europe for July 1772, przechowywana do dziś w Muzeum Brytyjskim w Londynie i Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie. Widzimy na niej władców głównych potęg ówczesnej Europy (oprócz trojga wymienionych powyżej są tu jeszcze król Hiszpanii, król Francji oraz drzemiący na swym tronie król Wielkiej Brytanii), którzy bardziej lub mniej aktywnie decydują o losach Rzeczpospolitej, podczas gdy ostatni król Polski Stanisław August ze związanymi z tyłu rękami i w złamanej koronie siedzi ze spuszczoną głową i patrzy bezsilnie na gwałt dokonywany na jego ojczyźnie. Warto przyjrzeć się tej rycinie:

Czy alegoria ta nie kojarzy się z sytuacją obecną, gdy Polska od dobrych kilku lat stawiana jest pod pręgierzem rozmaitych instytucji unijnych, takich jak KE i TSUE, i besztana jak parobek przez pana? Gdzie tu jest konsekwencja? Jak to możliwe, że państwo, które przez blisko 25 lat było pupilem UE i stawiane innym za przykład, nagle stało się czarną owcą i zakałą ludzkości? Jak to możliwe, że wspólnota, która w 1939 jako pierwsza stawiła opór faszystowskiej i komunistycznej nawale, a w 1980 jako pierwsza dała hasło do zrzucenia sowieckiego jarzma przez kraje Europy środkowej i wschodniej i zapoczątkowała drugą wiosnę ludów (jeszcze na 10 lat przed zburzeniem muru berlińskiego), nagle okazuje się „wsteczna”, „reakcyjna”, „obskurancka” i antydemokratyczna?
Nie, to możliwe nie jest, a jedynym wytłumaczeniem owego krytycyzmu, czy wręcz wrogości jest to, że Unii po prostu nie podoba się tzw. konserwatywny rząd w Warszawie. Ale rząd ten – i to już dwukrotnie! – został wybrany demokratycznie i w sposób niepodważalny. Czemu więc UE, powołując się w kółko na praworządność, nie chce tego uznać i robi wszystko, aby legalną władzę w Polsce doprowadzić do upadku?

Sofokles w swojej tragedii Trachinki opowiada o klęsce najsłynniejszego i najpotężniejszego herosa greckiego – Heraklesa. Otóż okazuje się, że i on – ów dobroczyńca ludzkości, który uwolnił Ziemię od licznych potworów i niebezpieczeństw – nie był bez winy, a źródłem grzechu były jak zwykle egoizm i pycha. Rzecz w tym, że gdy ukończył on swoje tytaniczne prace, zlecone mu przez Eurysteusza, nie miał ochoty już wrócić do zwyczajnego życia, lecz dalej włóczył się po świecie, szukając przygód i awantur. Tak właśnie trafił do króla Ojchalii, gdzie wpadła mu w oko jego urodziwa córka. Bez skrupułów zażądał jej na kochankę, a kiedy dostał odmowę, postanowił dopiąć swego siłą. W tym celu ogłosił najpierw, że władza króla Ojchalii jest nieprawa (jak „nieprawe” były wszelkie pokonane przezeń monstra), a następnie napadł na miasto, zabił króla i uprowadził pożądaną przez siebie dziewczynę. Co więcej, bezczelnie i bezwstydnie wysłał ją do rodzinnego domu jako „drugą, młodszą żonę”. To właśnie przeważyło szalę i przesądziło o jego losie. Bo Dejanira w desperackim akcie ratowania małżeństwa namaściła jego suknię zdradzieckim miłosnym eliksirem, który okazał się zgubny.

Czyż ta mitologiczna historia nie wyraża znakomicie odwiecznego grzechu hybris? Czyż obecna apodyktyczna i arogancka Unia nie przypomina „późnego” zuchwałego Heraklesa, który oszołomiony swoimi wyczynami i zasługami, uznał się za równego bogom i przyjął, że wszystko mu wolno – nawet łamać własne prawa, używać przemocy i lekceważyć moralność?
Warto znać historię. Podobne sytuacje bywały już w przeszłości. W ten sposób w XIX wieku zachowywał się na przykład Napoleon, nieodrodny syn francuskiego oświecenia, próbując narzucić Europie swój Kodeks. I dla niego Prawo – ów „największy wynalazek ludzkości” – miało być narzędziem wprowadzenia radykalnych zmian: odejścia od postfeudalnego państwa stanowego na rzecz nowoczesnego, post-chrześcijańskiego porządku społecznego. Słynna jest jego reprymenda, jakiej w 1807 roku udzielił swemu młodszemu bratu Ludwikowi, królowi Holandii, który obawiając się protestów poddanych, prosił o kompromis. Napoleon, zniecierpliwiony oporem, przekonywał go, że Kodeks w żaden sposób nie zaszkodzi majątkom prywatnym ani nie wprowadzi zamętu do rodzin i nie spowoduje bezładu w kraju. „Jest to bajka”, grzmiał, „którą ci opowiedziano, bo Holendrzy nie znoszą wszystkiego, co pochodzi z Francji. Naród złożony ze 180 000 głów nie może mieć odrębnego prawodawstwa. Jeśli Rzymianie nadawali swoje prawa sojusznikom, to i Francja może je przystosować do Holandii”.

Napoleon chciał skonsolidować całą Europę za pomocą narzuconych przez siebie zasad. Unifikacja polityczna miała iść równolegle z unifikacją instytucjonalną i cywilizacyjną na gruncie jednolitego i powszechnego systemu praw oraz związanych z nimi wspólnych wartości. Kodeks w tym procesie był niezbędnym instrumentem, który pod pozorem legalizmu podpierał przemoc hegemona. Było to jak na owe czasy bardzo nowoczesne rozwiązanie. Lecz mimo to skończyło się sromotną klęską w pamiętnej „bitwie narodów” pod Lipskiem w 1813 r.

W wieku XX podobną klęskę poniosła Rosja Sowiecka, która przez blisko pół wieku usiłowała narzucić Europie centralnej i wschodniej jednolity system „socjalistyczny”, który miał zaprowadzić na Ziemi raj, a przyniósł piekło.

Nie powtarzajmy starych błędów. Niech UE znów będzie Europą Ojczyzn, Europą Narodów, a nie superpaństwem zdominowanym przez utopię – jedną doktrynę i jedno przywództwo. Inaczej mówiąc: niech Zeus – ów „ukochany Ojciec”, który wedle słów Schillera „mieszka nad sklepieniem gwiazd” – przemówi do swego owładniętego wolą mocy syna i przywróci go do porządku. Póki nie jest za późno.

Komentarze (0)