Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wspieraj nas
Wesprzyj

Sen o zbawcy

    2025-02-16
    Czas czytania 6 min
    Polacy rzadko bywali i nadal rzadko są realistami politycznymi. Nasze dramatyczne dzieje sprawiły, że czepialiśmy się każdej nadziei, snuliśmy fantastyczne plany, pełno było u nas poetów i wizjonerów politycznych, krzepiących nasze serca.


    W marzeniach o odzyskaniu Polski lokowaliśmy nadzieję w sojuszniczych państwach lub wielkich postaciach, które uznając zasługi i prawa Polski, naszą dzielność i ofiarność, będą jej bronić w przypływie szlachetnych uczuć. Nazbyt często myśleliśmy o polityce międzynarodowej w kategoriach moralnych, wierząc w siłę ducha i zasad. I odnosiliśmy wiele zwycięstw, niestety najczęściej tylko moralnych – aż przyszła zmiana koniunktury politycznej, aż w latach 1914-1918 załamał się cały dotychczasowy ład polityczny Europy i wówczas siła ducha bardzo się przydała. Trzeba przy tym dodać, że rozumowanie w kategoriach „Realpolitik” skłaniało raczej do rezygnacji z marzeń o niepodległości, do polityki uległości i lojalizmu, co kiedyś było charakterystyczne dla polskiego konserwatyzmu, a dzisiaj jest cechą „proeuropejskiego” stronnictwa liberalno-lewicowego.

    Także realiści ulegali mitowi dobrego protektora, zbawcy, który zapewni nam wolność i pomyślność, jeśli tylko będziemy rozsądni, to znaczy układni, grzeczni i skromni. Nasza historia od XVIII wieku pokazuje, jak często inwestowaliśmy wiarę i zaufanie nie tam, gdzie potrzeba. Jedni wierzyli w Katarzynę II jako protektorkę staropolskich wolności, inni stawiali na Prusy – przypomnijmy, że Konstytucja 3 maja powstała w okresie krótkotrwałego sojuszu z Prusami. Potem nadzieję obudził w Polakach Napoleon – to Bonaparte uczył nas, jak zwyciężać mamy, gdy sami już zatraciliśmy tę umiejętność. Szymon Askenazy pisał, że nawet po pierwszym, legionowym rozczarowaniu, po tragedii na San Domingo: „zakwitała w Polsce silniejsza, a poniekąd prawdziwsza od prawdy legenda napoleońska. Niezawodnie Francja zawiodła Polskę, skrzywdziła legionistów polskich. Ale ten francuski wódz i konsul Bonaparte, ten francuski imperator Napoleon miał tyle genialnego polotu, potęgi, szczęścia. Zaś, co najgłówniejsze, on tak mocno grzmocił, tak głęboko upokarzał, tak sprawiedliwie karał morderców Polski. On jeden Polaków podobnym uraczył zadośćuczynieniem za okrutne ich krzywdy – i tym samym, chcąc nie chcąc, otwierał im widoki na szczęsne z jego ręki odrodzenie. Jeszcze nie obiecywał tego słowem, lecz już, chcąc nie chcąc, czynem.”

    Legendy rzeczywiście bywały w Polsce prawdziwsze od prawdy, co zaś do Napoleona to wprawdzie jego szczęście nie trwało wiecznie i nie wskrzesił Polski, ale zaprojektował Polakom kolejną, drugą po trzeciomajowej konstytucję – konstytucję Księstwa Warszawskiego, o którym Askenazy pisał, że był to „niecały, nietrwały, lecz bądź co bądź wyzwoleńczy twór”.

    Wiara we Francję, wiara w siłę francuskiego oręża przetrwała klęskę Bonapartego i towarzyszyła Polakom niemal przez cały wiek XIX. Jak mówił w swoich paryskich wykładach Adam Mickiewicz: „Komu nie bije serce na widok sztandarów i bander francuskich, ten niezdolny zrozumieć, na czym polega prawdziwy postęp.” Jego wiara w Napoleona graniczyła z bluźnierstwem:Napoleon pojął boską istotę Chrystusa i wyjaśnił ją lepiej niż jakikolwiek teolog; bo też Zbawiciel świata nie był teologiem: żył na to tylko, aby działać.” Ale przecież przez pewien czas zbawcą miał być car Rosji Aleksander I, którego witano w Warszawie hymnem „Boże coś Polskę”. Dzielni szwoleżerowie i generałowie napoleońscy zamienili się w pokornych lojalistów caratu…

    Gdy zawodziły próby odebrania Polski szablą, uderzano w ton proszalny i poddańczy. „Przy Tobie, Najjaśniejszy Panie, stoimy i stać chcemy” pisano w adresie do cesarza Franciszka Józefa uchwalonym przez Galicyjski Sejm Krajowy 10 grudnia 1866 roku w nadziei, że ten dobry cesarz, ciągle jeszcze zachowywany we wdzięcznej pamięci platformerskiego Krakowa, ujęty polską lojalnością odbuduje Polskę. Ale galicyjską autonomię – jej niektóre efekty – wykorzystaliśmy dla Polski dopiero wtedy, gdy już przy cesarzu stać nie zmierzaliśmy.

    W 1939 liczyliśmy na Anglię i Francję. Rzeczywiście, oba państwa wypowiedziały Niemcom wojnę 3 września, co powinniśmy poczytać im za zasługę. Nie powinniśmy zapominać także, że Francuzi podjęli działania ofensywne. Ale przecież nie tego oczekiwaliśmy i dzisiaj nie można odczytywać „Karty Atlantyckiej” inaczej niż jako drwinę z Polski. Potem głównie ku Ameryce zwrócona była polska nadzieja, mimo że Franklin Delano Roosevelt oddał pół Europy we władanie „wujkowi Joe”. W czasach PRL nasze nadzieje kierowały się na „Zachód”, który zwyciężył dopiero, gdy „imperium zła” zgniło od wewnątrz. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku naszym „adwokatem w Europie” zostały okrzyknięte Niemcy. Słony rachunek za tego adwokata będziemy jeszcze długo płacić.

    Historia pokazuje, że nadzieje pokładane w zbawczą pomoc zewnętrzną najczęściej okazywały się płonne, a sojusznicy często wiarołomni – stąd tak częste w polskiej historiografii użalanie się z powodu kolejnej „zdrady Zachodu”. Ileż już tych zdrad było? A może powinniśmy pogodzić się z tym, że polityka międzynarodowa, choć nie jest tylko cyniczną grą interesów, nie jest także akcją pomocy humanitarnej czy popisem dobroczynności? Również w naszych czasach, mimo pięknych frazesów, liczy się przede wszystkim własna siła, a twarde interesy są podstawą sojuszy. Kandydaci na zbawców czy choćby – jak obecnie, gdy mamy własne państwo – na protektorów Polski mają przede wszystkim obowiązek wobec swoich państw i narodów. W sytuacji zagrożenia zawsze trafne okaże się przysłowie, że „bliższa koszula ciału”. Gdy ten obowiązek, nawet błędnie pojęty, nakaże im pozostawienie nas na lodzie, zrobią to. A w uznaniu naszych zasług i naszej gorliwości poślą nam co najwyżej pokrzepiające słowa lub wyrazy uznania, szukając silniejszych partnerów.

    Tak więc, doceniając sojuszników, zawierając przymierza, zachowujmy trzeźwy dystans, budujmy własną siłę i kierujmy się naszym interesem, nie licząc za bardzo na wspaniałomyślność innych.

     
    Artykuł pierwotnie opublikowany w Tygodniku Solidarność nr 48/2024.

    Komentarze (0)