Wielu Polaków nie rozumie położenia Polski w Europie oraz polityki UE, mechanizmów podejmowania decyzji i sprawowania w niej władzy. Dobrze jest więc przypomnieć parę elementarnych rzeczy przed zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego.
Nie rozumieją położenia Polski przede wszystkim ci – albo po prostu nie zależy im na Polsce – którzy sądzą, że w ogóle nie ma problemu, że Unia Europejska działa zawsze zgodnie z naszymi interesami i wartościami, że wystarczy wdrażać jej rozporządzenia i dyrektywy. Jednak jest to twierdzenie, które staje się coraz mniej wiarygodne. Unijne instytucje nie są nieomylne. Nie należy ich demonizować, ale nie jest tak, że wszyscy odnoszą korzyści albo że te korzyści są jednakowe. Co więcej czasami te decyzje mogą być szkodliwe, i to bardzo. Jest także rzeczą oczywistą, że centralizacja UE oznacza uszczuplanie suwerenności Polski, a powstanie państwa „Europa” byłoby końcem niepodległego państwa polskiego.
Ale jest jeszcze drugie złudzenie: rozpowszechnione na prawicy przekonanie, że Polska mogłaby łatwo wygrać w konflikcie gospodarczym i politycznym z pozostałymi dwudziestoma sześcioma państwami, w tym także z Niemcami i Francją. To tromtadracja bez pokrycia.
Wystarczy się przyjrzeć, jak Wielka Brytania lub Szwajcaria radziły sobie w negocjacjach z Unią, prowadzonych albo po to, żeby z niej wyjść – w przypadku Wielkiej Brytanii – albo po to, by zachować istotną część swojej suwerenności, jak w przypadku Szwajcarii. Wielka Brytania cudem uwolniła się z pętli zarzuconej jej na szyję po referendum „brexitowym”. Uwolniła się dzięki temu, że wyborcy dali zdecydowane zwycięstwo Borisowi Johnsonowi. Gdyby nie to, Unia jeszcze długo by ją dręczyła i wymuszała na niej ustępstwa. Podobnie było ze Szwajcarią. Miałem okazję nieco bliżej obserwować negocjacje UE z tym krajem. Także w tym przypadku to Szwajcaria była w pozycji słabszego i proszącego. Polska jak wiadomo, nie może się równać ani z małą, ale nieprównanie bardziej zamożną Szwajcarią, ani z Wielką Brytanią, dysponującą drugą pod względem wielkości gospodarką w Europie, najsilniejszą armią, wpływami w świecie itp.
Unia jest potęgą, bo od niej zależy dostęp do wielkiego i bogatego rynku europejskiego. Na tym zależy nawet Chinom i Amerykanom. Dla słabszych państw Unia jest mocarstwem dzięki swoim funduszom i gwarancjom finansowym. Unia jest także silna swoją atrakcyjnością polityczną – w wielu krajach Europy-Środkowej ludzie ciągle łączą nadzieje na poprawę sytuacji w swoim kraju, na godne życie, na wolność, na demokrację, z Unią. Na Ukrainie, w Gruzji, na Bałkanach większość ludzi postrzega świat dychotomicznie – albo Rosja albo „Europejski Sojuz”. Rosyjska agresja jeszcze bardziej nasiliła te tendencje. Jeśli jesteśmy postawieni przed taką alternatywą, odpowiedź, co wybrać, jest oczywista. Także w Polsce sporo jest osób, dla których ciągle UE jest obietnicą lepszej przyszłość i gwarantem stabilnej teraźniejszości, osłoną przed Rosją.Tusk umiejętnie to wykorzystuje dla uzasadnienia swojej polityki uległości wobec Berlina, a co za tym idzie także Brukseli.
Zmierzenie się z Unią jest zatem sprawą niezwykle trudną. Polacy muszą sobie zdawać sprawę z tego, że Polsce jest bardzo trudno przeforsować swoje zdanie, przebić się ze swoimi interesami i postulatami w tym instytucjonalnym kontekście politycznym, który mamy dzisiaj w Europie. Buńczuczne przemówienia polityków prawicowych i klientelizm „tuskowców” to co najwyżej zasłony dymne skrywające to położenie. Czy to znaczy, że mamy zrezygnować z walki o właściwe miejsce Polski jako suwerennego państwa w Europie? Oczywiście, że nie. Ta walka jest naszym obowiązkiem. Ale żeby robić to skutecznie, trzeba realistycznie oceniać sytuację i wybierać właściwą strategię.
Słabym punktem unijnego ładu politycznego w Europie są wybory, gdyż mimo wszystkich technik marketingowych, nigdy do końca nie wiadomo, jak się zachowa lud. O co chodzi w zbliżających się wyborach do Parlamentu Europejskiego? Jak zawsze w każdych wyborach – o władzę, o utrzymanie dotychczasowego układu sił. Tylko, że chodzi nie o władzę w poszczególnych krajach, lecz o władzę w Europie.
Oczywiście nie jest tak, że kto wygrywa wybory do PE „obejmuje władzę” w Europie. Nie ma jednego władcy Europy – i nie ma jednego rządu Europy. Co nie znaczy, że władza polityczna zaniknęła, że została zastąpiona administrowaniem rzeczami lub uzgodnieniami równorzędnych partnerów. Po prostu rozkłada się ona na parę ośrodków. Bruksela jest – obok Berlina i Paryża – jednym z trzech najważniejszych. I nie można rządzić w Europie nie mając wpływów w Brukseli. Rozumie to każdy kanclerz Niemiec i każdy prezydent Francji.
Wśród Polaków rozpowszechnionym i niepozbawionym racji przekonaniem jest to, że Unią rządzą Niemcy. Rzadko jednak stawiamy sobie pytanie, jak to jest możliwe, jak rządzą i dlaczego. Otóż nie rządziliby, gdyby nie mniej lub bardziej dobrowolna zgoda innych krajów. Niemcy rządzą Europą, bo inni im na to pozwalają. A pozwalają, bo w sumie przynosi to im więcej korzyści niż strat – przynamniej ich elitom. Niemcy, aby rządzić, muszą skutecznie wykorzystywać instytucje unijne. Do tego potrzebna jest zarówno kontrola tego, co dzieje się w PE, jak i większość w Radzie UE. Muszą się również dzielić władzą z Francją, a także w mniejszym stopniu z innymi partnerami. Sojusz francusko-niemiecki – pełen ukrytej rywalizacji i napięć jest zwornikiem systemu władzy w Unii, a pośrednio i w całej Europie. Kto chciałby ten system zmienić, musiałby go rozmontować.
Trzeba dodać, że podobnie jak nie ma rządu unijnego, tak nie ma także parlamentu europejskiego. Instytucja unijna zwana Parlamentem Europejskim nie jest – i nie powinna być – parlamentem w klasycznym sensie. Jest oczywiście czymś więcej niż zgromadzeniem parlamentarnym organizacji międzynarodowej. W przeciwieństwie do parlamentów w państwach członkowskich PE nie ma inicjatywy ustawodawczej i co więcej jest tylko ko-legislatorem. Sam z siebie PE nie może stanowić prawa unijnego. Musi czekać, aż projekt legislacyjny spłynie do niego z KE i musi ułożyć się z Radą UE co do ostatecznego kształtu. I to Rada jest zazwyczaj silniejszą stroną w negocjacjach. A o składzie Rady decydują wybory w państwach członkowskich, a nie wybory „europejskie”. W Radzie UE obowiązuje większość kwalifikowana – 55% państw reprezentujących 65% ludności. Tylko w nielicznych dziedzinach ciągle wymagana jest jednomyślność (te dziedziny to opodatkowanie; zabezpieczenie społeczne/ochrona socjalna; przystąpienie nowych państw do UE, wspólna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa, w tym wspólna polityka bezpieczeństwa i obrony; współpraca policyjna). Często, gdy w minionej epoce dowiadywaliśmy się z polskich mediów, że rząd polski wetował w Radzie UE jakiś akt legislacyjny, to najczęściej chodziło tylko o głosowanie przeciwko, nie zatrzymanie tego aktu. Mimo rzekomego „veta” i tak nas obowiązywał. UE opanowała do perfekcji metody obchodzenia zasady jednomyślności – przez zmianę podstawy prawnej rozporządzenia lub dyrektywy, w ogóle przez kreatywną interpretację prawa oraz przez różnego rodzaju naciski i zachęty. Każde państwo unijne boi się izolacji i osamotnienia. Już to samo w sobie może oznaczać porażkę. Jeśli bowiem wiadomo z góry, że nie poprze ono w Radzie UE jakiegoś projektu legislacyjnego, pozbawia się możliwości wpłynięcia na jego końcowy kształt i choćby częściowego uwzględnienia swoich interesów. Jeśli nie ma się mniejszości blokującej lub większości w Radzie UE i PE, to jedynym skutecznym instrumentem zablokowania niekorzystnych decyzji jest w sprawach strategicznych veto na Radzie Europejskiej. Ale i w tym wypadku można obejść sprzeciw państw, tworząc grupę państw „myślących tak samo”, z której decyzjami państwa dysydenckie i tak muszą się liczyć.
Uważam, że w paru sytuacjach w ostatnich latach mogliśmy grać znacznie ostrzej – np. w kwestii Zielonego Ładu oraz tzw. mechanizmu warunkowości. Nie należało także pomagać prezydencji niemieckiej w ustanawianiu tego mechanizmu i przyjęciu budżetu. Na pewno nie należało popełniać elementarnych błędów, jak ogłaszanie sukcesów negocjacyjnych na początku całego procesu.
Wybór przewodniczącego KE i jej składu nie jest dokonywany przez PE, lecz jedynie zatwierdzany. O tym, kto zostanie przewodniczącym decydują państwa – tak było z wyborem Ursuli von der Leyen, której kandydaturę wysunął prezydent Macron, niezgadzający się, by przewodniczącym KE został Manfred Weber, „Spitzenkandidat” Europejskiej Partii Ludowej i szef frakcji EPL w Parlamencie Europejskim. EPL wygrała wybory, ale państwa nie zamierzały stosować się do wymyślonej przez PE reguły, że przewodniczącym Komisji ma zostać czołowy kandydat zwycięskiej rodziny partyjnej. Polska zaś chciała przede wszystkim zablokować Fransa Timmermansa, który wypromował się na walce o „praworządność” w Polsce.
PE ma jednak rosnące znaczenie. Projekty KE są opracowane i zmieniane przez PE. Dlatego KE musi liczyć się z PE i musi mieć solidne oparcie w PE. Nie może wisieć w powietrzu. Komisja Europejska musi zawsze zapewnić sobie wystarczającą większość zarówno w Radzie, wśród państw członkowskich, jak i wśród posłów do PE. W mijającej kadencji jej podstawą w PE były frakcje, które same siebie nazywają „proeuropejskimi” – EPL, S&D (socjaliści), Renew (macroniści) oraz – na przyczepkę – Zieloni. Poza tym układem pozostawały EKR i „Tożsamość i Demokracja” oraz Lewica. W istocie przez całą niemal kadencję dominował w polityce brukselskiej nurt zielono-liberalno-lewicowy. „Zieloni”, mała frakcja, szantażowała innych moralnie; miała także wyraźną przewagę intelektualną nad innymi ugrupowaniami „proeuropejskimi”. Wywoływało to jednak coraz większą irytację posłów EPL, rosnącą w miarę narastania protestów społecznych w związku z odczuwanymi już także w zamożnych krajach kosztami zielonej transformacji.
Pojawiła się więc potrzeba zbudowania nowej „proeuropejskiej większości”, bardziej przesuniętej na prawo. Ale to rodzi pytanie, gdzie teraz ustawić „kordon sanitarny”, którym zawsze się odgradzano od skrajnej prawicy. Głównym kandydatem na dokooptowanie do nowej większości jest EKR, także dlatego, że premierem Włoch, kraju, z którym trzeba się liczyć w Radzie, jest Giorgia Meloni, przewodnicząca Partii EKR.
W mijającej kadencji często dochodziło do współpracy między frakcjami EPL i EKR – naturalnie nie w sprawach zasadniczych, jak centralizacja Unii, praworządność i Zielony Ład, lecz wtedy, gdy chodziło o osłabienie zapędów lewicy w polityce klimatycznej, energetycznej, społecznej. Teraz jednak liderzy EPL, Manfred Weber i Ursula von der Leyen mówią o ściślejszym politycznym sojuszu, wręcz o koalicji. Czy do niej dojdzie? Kanclerz Scholz już uzależnił swoje poparcie dla kandydatury von der Leyen od rezygnacji z tej idei, a bez poparcia rządu niemieckiego nie ma ona szansy na drugą kadencję. Na mocy układu koalicyjnego kandydatem niemieckim na komisarza byłby wtedy przedstawiciel partii Zielonych.
EPL wskazuje na trzy warunki współpracy z partiami prawicowymi – poparcie dla Ukrainy i potępienie agresji rosyjskiej, praworządność oraz „proeuropejskość”. Z pierwszym warunkiem PiS nie miałoby problemu – wszyscy wiedzą, że walczyło z rosyjskim neoimperializmem, zanim stało się to oficjalną polityka unijną, z drugim od biedy również można sobie poradzić, bo w istocie praworządność w Polsce nie była nigdy w sposób zasadniczy zagrożona, a dla Unii sprawa ta stała się nieaktualną, odkąd Tusk z zadziwiającą „lekkością” rządy prawa „przywrócił”. Gorzej byłoby z postulatem trzecim, jeśli „proeuropejskość” miałaby oznaczać zgodę na centralizację UE, najważniejsze proponowane zmiany traktatowe – zniesienie zasady jednomyślności, zmianę składu PE i Komisji Europejskiej. Gdyby EKR poszła tą drogą, polska delegacja zostałaby zmarginalizowana w EKR lub z niej wypchnięta. Nie wydaje się jednak, by Włosi czy Hiszpanie zaakceptowali tak rozumianą „proeuropejskość”.
Trzeba dodać, że także w PE Niemcy przewodzą – jako kraj największy ludnościowo mają najwięcej posłów, choć i tak w mediach niemieckich słychać narzekanie, że głos obywatela Niemiec mniej waży niż głos obywatela Malty czy Luksemburga, i że w związku z tym wybory do PE nie są wyborami „równymi”. Niemieccy posłowie do PE i tak dominują w większości grup politycznych. Stanowiska przewodniczących w grupie przypadają zazwyczaj największej delegacji krajowej. W mijającej kadencji trzy z siedmiu grup politycznych miały niemieckich przewodniczących: „chrześcijańsko-demokratyczna” EPL – Manfreda Webera (CSU), Zieloni – Terry Reintke jako współprzewodniczącą, oraz „Lewica” – Martina Schirdewana, który jest również liderem niemieckiej „Die Linke”. Wśród socjalistów dominowali posłowie z Europy południowej, grupa „Odnowa” (Renew) była zdominowana przez francuskich „macronistów”, EKR przez PiS, ale z coraz większym udziałem Braci Włochów.
Kierunek polityczny, w którym idzie PE, wyznaczają przewodniczący grup politycznych, to oni ustalają także porządek obrad sesji plenarnych – także i w tym przypadku decydowała większość „proeuropejska”. Duże znaczenie ma przewodniczący PE – to stanowisko obsadzane było dotąd przez dwie największe frakcje polityczne: socjalistów i „chrześcijańskich demokratów”, na mocy zakulisowego sojuszu i uzgodnień. Wiceprzewodniczący Parlamentu, których jest aż czternastu, mają funkcję raczej reprezentacyjną niż polityczną. Także w tym wypadku dominują liczebnie Niemcy – jest ich czworo. Wiceprzewodniczącym PE z EKR jest od połowy mijającej kadencji Roberts Zīle z Łotwy.
Prace legislacyjne odbywają się głównie w komisjach, gdzie tworzy się poprawki do projektów legislacyjnych Komisji Europejskiej. Dlatego tak wysoko w hierarchii władzy PE są przewodniczący kluczowych komisji, kierujący pracami komisji i uczestniczący w negocjacjach trójstronnych z Radą oraz Komisją Europejską. O znaczeniu Niemców świadczy fakt, że spośród dwudziestu komisji i czterech podkomisji, siedmiu komisjom przewodniczyli niemieccy eurodeputowani, w tym tak ważnych jak Komisja Handlu – Bernd Lange (SPD), Komisja Rynku Wewnętrznego – Anna Cavazzini (Zieloni) oraz Komisja Spraw Zagranicznych – David McAllister (CDU). Francuzi mieli tylko trzech przewodniczących komisji – w tym jednak kluczowej w tej kadencji komisji ENVI zajmującej się polityką klimatyczną i środowiskową (Pascal Confin), a także przewodniczącą podkomisji SEDE – bezpieczeństwa i obrony (Nathalie Loiseau). Frakcja EKR po tym jak straciła przewodnictwo komisji EMPL (spraw socjalnych i zatrudnienia), miała tylko jednego przewodniczącego komisji, Johana van Overtveldta z Belgii, kierującego komisją BUDG (sprawy budżetowe), oraz dwóch pierwszych wiceprzewodniczących w komisji spraw zagranicznych AFET, był nim Witold Waszczykowski oraz komisji ITRE, zajmującej się przemysłem, badaniami naukowymi i polityką energetyczną. Tę funkcję pełniłem ja.
Na czym polega praca europosła? Często pada w mediach społecznościowych pytanie: „co on zrobił dla Polski?”. Jeśli miałoby ono wyrażać oczekiwanie, że komuś, któremuś z europosłów, udało się przeforsować jakąś decyzję wbrew „grupom trzymającym władzę” w PE, to świadczyłoby o zupełnej niewiedzy. Przekonanie, że 27 europosłów PiS lub nawet sześćdziesięciu paru frakcji EKR może narzucić swoją wolę gremium, w którym zasiada ponad siedmiuset posłów jest, najłagodniej mówiąc, dziecinne. W PE nikt nie ma prawa veta i frakcja opozycyjna może coś ugrać jedynie wtedy, gdy pojawia się rozdźwięk między dużymi frakcjami, gdy możliwy staje się korzystny kompromis, gdy w głosowaniu udaje się osiągnąć większość popierającą lub odrzucającą jakiś akt legislacyjny. W przypadku EKR często stawaliśmy przed dylematem, czy poprzeć wypracowany w komisjach parlamentarnych kompromis, czy głosować przeciwko, co spowodowuje, że rozporządzenia lub dyrektywa mogą przybrać kształt jeszcze bardziej niekorzystny dla Polski. Jednak w sprawach zasadniczych zawsze konsekwentnie głosowaliśmy przeciwko. Za kierunek polityki unijnej – w tym Zielony Ład – odpowiadają owe „siły proeuropejskie” dominujące w KE, w PE i w Radzie. Kto twierdzi coś innego, kłamie.
Najbardziej widocznym, spektakularnym przejawem działalności europoselskiej są wystąpienia na sesji plenarnej. Rekordy oglądalności biły zawsze debaty na temat zagrożenia praworządności w Polsce. Szczególnie popularne były wystąpienia, w których jakiś europoseł polski z EKR „zaorał” jakiegoś oponenta z lewej strony lub dokonał ostrej oceny polityki unijnej. Oczywiście ważne i potrzebne są wyraziste przemówienia, zwłaszcza w debatach kluczowych. Przemówienia profesora Ryszarda Legutki miały swoją wagę, bo były ostre i zdecydowane, jednocześnie na wysokim poziomie intelektualnym. Elektryzowały elektorat eurorealistyczny w całej Europie. Budowały prestiż EKR. Tego rodzaju wystąpienia służą wzmocnieniu motywacji własnych wyborców, potwierdzają linię polityczną, mają sens symbolicznego zaznaczenia zdania odrębnego.
Najczęściej jednak owa „orka” w debacie nie przynosi żadnych realnych skutków, oprócz pokrzepienia serce krajowych zwolenników. Niczego nie załatwiają. Nie budują innej większości, bo oczywiście nie przekonują oponentów, czasami wręcz niepotrzebnie antagonizują potencjalnych sojuszników; szkodzą, gdyż potwierdzają stereotypy tępego populisty z zapadłej części Europy. Co gorsza bardzo często te buńczuczne przemówienia służą tylko legitymizowaniu braku innych osiągnięć i skoncentrowaniu się na optymalizacji własnych dochodów. Głośne wystąpienia i nadmierna aktywność w mediach krajowych bywają najlepszym wskaźnikiem bezczynności w Brukseli.
Najważniejszym zadaniem europosła jest praca legislacyjna. Posłowie-sprawozdawcy mają za zadanie przygotować stanowisko Parlamentu, a potem negocjować je w czasie rozmów trójstronnych, w którym Parlament i Rada Państw Członkowskich wypracowują kompromisy z Komisją Europejską. Projekty Komisji są rozdzielane na posiedzeniu koordynatorów w pewnego rodzaju licytacji – poszczególne frakcje mają przydzieloną proporcjonalnie do wielkości grupy pulę punktów, którą wykorzystują w tej licytacji. Następnie „dossiers” przydzielane są przez koordynatora grupy politycznej poszczególnym posłom. Udział w pracach legislacyjnych zależy więc od siły politycznej frakcji, ale zależy także od kwalifikacji posłów i ich chęci do pracy.
Prestiż EKR w PE wynikał także z tego, że w przeciwieństwie do grupy „Tożsamość i Demokracja” oraz skrajnej lewicy, frakcja EKR kompetentnie i często skutecznie brała udział w pracach legislacyjnych. Jednak na konwencji Prawa i Sprawiedliwości 27 kwietnia w panelu, który prowadziłem, Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego wspominał o badaniach pokazujących, że polscy europosłowie – i w ogóle europosłowie z regionu Europy Środkowo-Wschodniej – bardzo rzadko odpowiadają za ważne sprawozdania.
Rzeczywiście posłowie, którzy nie są w stanie rozumieć dokumentów w pierwszej fazie pracy nad nimi, gdy są jedynie w wersji angielskiej, ani uczestniczyć swobodnie w nieoficjalnych negocjacjach, nie rwą się do tej pracy; efekciarze także. Przy tym barierą nie są tylko kompetencje językowe, czy raczej ich brak, lecz także zdolności zrozumienia często bardzo skomplikowanej materii, o której traktują komisyjne dokumenty, a także rozeznanie w prawie europejskim – a są to tysiące rozporządzeń, dyrektyw i innych aktów prawnych, które nawarstwiły się przez lata. Co roku Komisja Europejska wydaje z siebie ogromną liczbę dokumentów. Dogłębne ich poznanie wymagałoby 24-godzinnej pracy przez 7 dni w tygodniu. W dodatku zdarzają się europosłowie, których wejście do PE to pierwsze prawdziwe spotkanie z „Zachodem”, nie w roli turysty. Przypominają kosmonautów wystrzelonych w kosmos – bez odpowiedniego treningu. Nie znając języka, nie są w stanie szybko zorientować się w otoczeniu. Innych jeszcze tak zaprząta maksymalizacja zysków osobistych, iż nie starcza im czasu na nic innego. W pogoni za premiami lotniczymi decydują się np. na wyczerpujące podróżowanie cztery razy w tygodniu między Brukselą a miejscem swojego zamieszkania, rezygnują z zatrudniania naprawdę kompetentnych doradców i asystentów, bez których efektywna praca w PE nie jest możliwa, nie mają biur z prawdziwego zdarzenia itd. Przy odrobinie sprytu można ograniczyć zajęcia w PE do minimum – do głosowań i wystąpień jednominutowych. Można ją także zupełnie scedować na doradców i asystentów. Szersza publiczność nie dostrzeże różnicy.
Ale tego rodzaju zachowania, występujące niezależnie od orientacji politycznej, nie pozostają w Brukseli niezauważone i nie budują prestiżu Polski, utrwalając w świadomości podział na Europę A i Europę B – lepszą i gorszą.
*
Na koniec parę słów o mojej działalności: w 2014 byłem „jedynką” na liście PiS w Warszawie, uzyskując ponad 96 tys., głosów; w 2019 „jedynką” w Wielkopolsce. Wówczas poparło mnie ponad 164 tys. wyborców. To były dobre wyniki, szczególnie ten w Wielkopolsce. W obu przypadkach uzyskaliśmy dwa mandaty w okręgu wyborczym, w którym kandydowałem. Zdecydowałem się na kandydowanie w 2014 r., gdyż wydawało mi się, że będę użyteczny Polsce oraz „Prawu i Sprawiedliwości” w takim miejscu jak Parlament Europejski ze względu na swoje międzynarodowe doświadczenie i to, że wykładałem na „europeistyce”. Nie potrzebowałem Unii, aby być „w Europie”, na „Zachodzie”. Znałem ten „Zachód” od środka, nie byłem tam tylko turystą. Nie idealizowałem ani nie demonizowałem „Zachodu”. Znałem także bardzo dobrze Niemcy, kluczowy kraj w Unii Europejskiej.
Kończąc działalność w PE mam poczucie, że wywiązałem się ze swych zobowiązań. Byłem sprawozdawcą paru istotnych rozporządzeń i dyrektyw, między innymi przełomowego rozporządzenia o powołaniu Europejskiego Funduszu Obronnego i o transgranicznych sieciach energetycznych. Byłem także kontrsprawozdawcą niezliczonej ilości innych projektów legislacyjnych, w tym tak istotnych, jak te dotyczące reformy rynku elektryczności i gazu. Prowadziłem niektóre negocjacje trójstronne, jako wiceprzewodniczący komisji ITRE. Byłem także koordynatorem EKR w tej komisji.
Oczywiście nie mogłem zmienić – z wszystkich wyżej wymienionych względów – zasadniczego kierunku, w którym zmierzały inicjatywy legislacyjne KE, ale w wielu wypadkach udało nam się – mnie i znakomitemu zespołowi moich doradców, który stworzyłem – uzyskać bardzo cenne dla Polski zmiany.
Byłem także sprawozdawcą dwóch istotnych sprawozdań z inicjatywy własnej dotyczącej małych i średnich przedsiębiorstw oraz geotermii. Reprezentowałem EKR w komitecie sterującym „Konferencją o przyszłości Europy”, byłem delegatem na tę konferencję, kierowałem grupą roboczą EKR do spraw reformy instytucjonalnej. Organizowałem warsztaty prawników zajmujących się tą problematyką. W poprzedniej kadencji byłem przez pewien czas wiceprzewodniczącym PE. Działałem w delegacjach PE.
Starałem się przy tym utrzymywać stały kontakt z regionem, z którego zostałem wybrany, z Wielkopolską. W Swadzimiu pod Poznaniem regularnie odbywały się seminaria filozoficzne o tematyce europejskiej. Referaty wydawaliśmy następnie w postaci książek. W samym Poznaniu zorganizowałem między innymi dwie duże konferencje – na temat przemysłu zbrojeniowego oraz na temat geotermalnej strategii UE, z udziałem wysokich przedstawicieli Komisji Europejskiej, a także przemysłu i nauki. Zapraszałem także Wielkopolan do Brukseli i Strasburga. Między innymi w Nancy zorganizowałem polsko-francuską konferencję o Stanisławie Leszczyńskim z udziałem nauczycieli historii z Leszna itd.
Oprócz tego starałem się budować porozumienie między środowiskami prawicowymi i konserwatywnymi w Europie. Temu służył także Kongres Polska Wielki Projekt. Moim marzeniem było, aby Polska stała się stolicą nowoczesnej myśli konserwatywnej. Działałem na rzecz zjednoczenia prawicy europejskiej. Zabierałem także głos w sprawach europejskiej polityki naszego obozu politycznego. Jej największym mankamentem było to, że była znacznie odważniejsza werbalnie niż w realnych działaniach. Niektórzy politycy naszego obozu dopiero po wyborach w pełni uznali słuszność moich ostrzeżeń – a także ostrzeżeń profesora Ryszarda Legutki i ministra Jacka Saryusza-Wolskiego – że działania KE w sprawie praworządności i funduszy europejskich w ramach „NextGenerationEU” (w tym nasz sławetny KPO) są czysto polityczne, a nawet partyjne, i mają na celu zmianę władzy w Polsce oraz, że procesy centralizacyjne w Unii zagrażają niepodległości Polski.
*
Patrząc wstecz na minione 10 lat mogę Państwa zapewnić, że dobrze wynagradzana praca europosła, jeśli jest właściwie i uczciwie wykonywana, jest ciężka i wymaga wysokich kwalifikacji.
*
Dzisiaj wiele osób pyta, na kogo głosować. PiS jest jedyną partią, na którą może głosować wyborca, dla którego Polska jako suwerenne państwo jest dobrem, którego należy strzec. KO jest partią popierającą centralizację Unii i jej ewolucję w stronę państwa. Powstanie takiego państwa oznaczałoby koniec państwowości Polski. Trzeba sobie zdawać sprawę, że głos oddany w tych wyborach na PO i PSL to głos na Ursulę von der Leyen i kontynuację jej polityki. Głos oddany na Polskę 2050 i Lewicę to głos za jeszcze większą radykalizacją dotychczasowej polityki UE. Nie zachęcam również do głosowania na Konfederację, gdyż posłowie skrajnej prawicy zazwyczaj ograniczają swoją działalność w PE do wojowniczych oracji i stanowią tam użyteczny folklor, którym można straszyć rozsądnych wyborców.
Zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że listy wyborcze PiS nie są optymalne. Nie są optymalne jeśli chodzi o osiągnięcie dobrego rezultatu wyborczego i nie są optymalne, jeśli chodzi o możliwy przyszły skład delegacji polskiej.[1] Na szczęście są głosy preferencyjne. Można więc wybrać z listy PiS odpowiedniego kandydata. Decydować powinny kwalifikacje (w tym także językowe), uczciwość i pracowitość kandydata.
[1] Nie piszę tak dlatego, że się na nich nie znalazłem, bo gdybym bardzo chciał, mógłbym kandydować w tych wyborach z miejsca na liście, które nie pozbawiałoby mnie z góry szansy ponownego wyboru.
Czytaj także
Rogera Scrutona powrót do domu (cz. 1)
Po śmierci sir Rogera Scrutona pisano o nim, że był myślicielem głębokim, ale kontrowersyjnym. No cóż, płytcy myśliciele, w tym filozofowie, rzeczywiście zazwyczaj nie są kontrowersyjni, bo unikanie za wszelką cenę tez, które mogłyby wzbudzić kontrowersje, nieuchronnie prowadzi do spłycenia myśli.
Zdzisław Krasnodębski
Widziane z Warszawy, widziane z Brukseli: Czy zjednoczenie Niemiec było błędem?
Polska opozycja antykomunistyczna uważała, że zjednoczenie Niemiec to proces niejako naturalny i dla całej Europy korzystny, a nawet, że jest warunkiem przemian geopolitycznych i ustrojowych w całym naszym regionie.
Zdzisław Krasnodębski
Syzyfowa praca. O idei silnego państwa polskiego w działalności i myśli Jarosława Kaczyńskiego
Nawet przeciwnicy polityczni nie odmawiają Jarosławowi Kaczyńskiemu wybitnych zdolności politycznych. Także Aleksander Hall w swojej niedawno opublikowanej książce „Anatomia władzy i nowa prawica” nie jest wyjątkiem, pisząc:
Komentarze (0)