Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wspieraj nas
Wesprzyj

Syzyfowa praca. O idei silnego państwa polskiego w działalności i myśli Jarosława Kaczyńskiego

    2024-08-30
    Czas czytania 15 min

     

    1. Kontrowersyjny cel

    Nawet przeciwnicy polityczni nie odmawiają Jarosławowi Kaczyńskiemu wybitnych zdolności politycznych. Także Aleksander Hall w swojej niedawno opublikowanej książce „Anatomia władzy i nowa prawica” nie jest wyjątkiem, pisząc:

    „Zarówno zwolennicy, jak i nawet bardzo surowi krytycy Jarosława Kaczyńskiego przypisują mu niepospolite talenty polityczne. Nie neguję tego. Gdyby było inaczej, nie zajmowałby on tak ważnego miejsca w polskiej polityce”[1]. Dawny kolega Jarosława Kaczyńskiego z opozycji czasów PRL, sam raczej o talentach naukowych niż politycznych, zdecydowanie nie zalicza się do grupy „zwolenników”. W jego – jak i w większości współczesnych ocen – wiele jest politycznej zapiekłości. Ale nawet bardziej neutralne czy przyjazne publikacje o Jarosławie Kaczyńskim rzadko wychodzą poza opis politycznych wydarzeń i partyjnej rywalizacji, poza biografię, a także poza dość płytką psychologię, nie starając się wydobyć idei czy ideałów, które jego działalności politycznej przyświecają. Tak jakby w naszych nieraz zaciekłych polskich sporach i ostrych konfliktach nie chodziło także o rywalizację różnych sposobów widzenia świata i ideałów politycznych, a tylko – jak wmawiają Polakom destruktorzy polskiej wspólnoty – o władzę, o pieniądze, o osobiste cele i emocje. Tymczasem nie można zrozumieć tak wybitnego polityka, jakim jest Jarosław Kaczyński, nie zajmując się ideami, które motywują jego działania i próbując je zrozumieć – tak, jak on je rozumie. Nigdy w przypadku naprawdę wybitnych polityków nie chodzi o władzę dla samej władzy, lecz o władzę po coś, w celu realizacji jakiejś idei.

    Otóż naczelną ideą w działalności i myśli politycznej Jarosława Kaczyńskiego jest niepodległe i silne państwo polskie. Pokolenie, do którego należy, we wczesnym dzieciństwie widziało ruiny pozostałe po II wojnie światowej, a dorastało i pierwszą połowę życia spędzało w państwie uzależnionym, satelitarnym – w PRL. Wówczas niepodległość to było marzenie, wydające się czasami zupełnie nierealnym. Dobijanie się o nią – różnymi metodami – było obowiązkiem wynikającym ze zobowiązań wobec przodków. Nie, nie wszyscy go odczuwali – niepodległość Polski jako cel polityczny była i jest zwalczana przez znaczną część polskich elit i traktowana co najmniej obojętnie przez znaczną część społeczeństwa, a często jego większość.

    Świadomość tego faktu znajdziemy już w pierwszym artykule Jarosława Kaczyńskiego opublikowanym w dyskusji wywoływanej przez Piotra Wierzbickiego „Traktatem  o gnidach”. Odpowiadając Adamowi Michnikowi, który bronił dostosowanych do komunizmu, Jarosław Kaczyński pytał wówczas: „Czy aby na pewno można stawiać na równi tych, co o niepodległość chcieli walczyć i tych, którzy z tej walki rezygnowali? Czy nie warto zauważyć, jak często ta walka łączyła się z deprecjonowaniem, a nawet czynnym zwalczaniem wszelkich przeciwników graniczącym często ze zdradą narodową? Czym innym jest bowiem twierdzenie, że walka nie ma szans teraz, a czym innym wyklinanie polskich dążeń wolnościowych”[2]. I dodawał, że: „Cały artykuł Michnika wydaje mi się nieporozumieniem. Rozumiem motywy, którymi się kierował, lecz nie podzielam jego nadziei. Nie rozumiem natomiast, dlaczego chwycił się argumentów, mogących służyć tylko tym, którzy dążą do utrwalenia skutków przetrącenia polskiego karku”[3].

    2. Przetrącony polski kark

    W tym cytacie z artykułu pochodzącym z zupełnie innej, tak już, zdawałoby się, odległej epoki pojawia się stwierdzenie, że Polakom „przetrącono kark”. Do dziś Jarosław Kaczyński tak uważa. Jest przekonany, że Polaków cechuje niepewność siebie, lęk i kompleksy. Lęk przed polityką, lęk przed samodzielnością, poczucie zacofania – wbrew utrwalonej opinii, że są narodem wyjątkowo odważnym i patriotycznie nastawionym. Objawia się on w polskiej polityce zagranicznej, objawia się w stosunku do siebie i w stosunku do innych. Tylko od Polaków możemy usłyszeć za granicą deklaracje w rodzaju: „jestem Polakiem, ale się tego nie wstydzę”. Nawet przedstawiciele narodów dużo od Polaków biedniejszych i o znacznie mniej bogatej kulturze i historii wykazują więcej narodowej dumy niż Polacy. Może jeszcze tylko Niemcy w pierwszym powojennym pokoleniu wstydzili się, że są Niemcami – ze zrozumiałych powodów. Dzisiaj ten kompleks przekuli w nowe poczucie wyższości.

    W wielu reakcjach na wydarzenia i wyzwania naszych czasów objawia się wyraźnie ten lęk, ten brak dumy, poczucia własnej wartości czy wręcz godności. Dzisiaj, choć Polska ma wszelkie dane do odgrywania czołowej roli w Europie, widzimy to ciągle w relacjach z Unią Europejską, w których pokora i uniżoność miesza się z bezsilną zawiścią ubogiego krewnego.

    Ta postawa to nie tylko skutek komunizmu. Jej początki sięgają czasów upadku I Rzeczypospolitej i została umocniona tragedią II Rzeczypospolitej, okupacją niemiecką i sowiecką. To siły zewnętrzne zdruzgotały Polskę i „przetrąciły kark” Polakom. Ale był to także wyniki wewnętrznej słabości i paraliżu woli politycznej. Polacy długo nie stawiali oporu zbrojnego tym, którzy rozbierali Rzeczpospolitą, sejmy zatwierdzały kolejne rozbiory, król przyłączył się do Konfederacji Targowickiej i potulnie abdykował. Nie tylko nieszczęścia, lecz również poczucie współwiny za nie budowały kompleks Polski. Dramat polega na tym, że próby reform wzmacniających państwo jeszcze przyspieszały upadek:

    Jak pisze jeden z najlepszych znawców tej epoki polskiej historii Richard Butterwick „Kryzys polskich instytucji ułatwiał Rosjanom, Prusakom i niekiedy Austriakom ingerencje, które zazwyczaj jeszcze bardziej osłabiały Rzeczpospolitą. Pobudzał jej obywateli zarówno do moralizowania o upadku cnót, jak i do myślenia o gruntownych reformach. Zarówno reformatorzy, jak i tradycjonaliści, mimo wszystkich dzielących ich różnic, boleśnie odczuwali upokorzenia swojego narodu przez potężnych sąsiadów. Podejmowane przez nich wysiłki, zmierzające do odzyskania suwerenności przez Rzeczpospolitą, przyczyniły się do inwazji i rozbiorów”[4].

    Potem w XIX i XX wieku Polacy żyli całkowicie pozbawieni autonomii i udziału w życiu politycznym, co głównie w różnych formach uzależnienia politycznego, w tworach półpaństwowych, pół- lub ćwierć-autonomicznych – takimi tworami były Wielkie Księstwo Warszawskie, Królestwo Kongresowe, Wielkie Księstwo Poznańskie, a także Polska Republika Ludowa.

     Polacy przyzwyczaili się zatem do życia w podległości politycznej. Co najwyżej w „półniepodległości”, nic dziwnego, że do tej pory boją się pełnej samodzielności i odpowiedzialność za swoje losy. Ktoś inny podejmował za nich decyzje strategiczne i instruował elitę polityczną. Tak było począwszy od Sejmu Niemego, jak pisał Władysław Konopczyński: „Nowy imperator Wszech Rosji omotał Rzeczpospolitą siecią swoich wpływów, jak pająk oplątuje schwytaną muchę”[5]. Dzisiaj, jakby zapewne powiedział Jarosław Kaczyński, inny pająk nas oplątuje. Znowu nie tylko widmo agresji rosyjskiej, ale rozbiorów ciąży nad polską polityką[6].

    Niedawno dowiedzieliśmy się z notatki ujawnionej w filmie „Reset”, że twórcy polityki „pojednania z Rosja” za czasów pierwszych rządów Donalda Tuska szukając w przeszłości pozytywnych momentów powoływali się na fakt, że car Aleksander I nadał „Królestwu Polskiemu” liberalną konstytucję. Myślę, że to więcej niż tylko przymilna taktyka negocjacyjna – to szczera ocena wynikająca z owego przyzwyczajenia w życiu w politycznej zależność. Z perspektywy tej filozofii politycznej, którą prezentują architekci polityki „resetu” ważniejszy jest akceptowalny ustrój wewnętrzny – owa liberalna konstytucja – niż fakt podległości. Jeśli obcy władca jest łaskawy, wielkoduszny, „liberalny”, uzależnienie nie jest problemem. W liberalizmie, w przeciwieństwie do tradycji republikańskiej, zależność czy nawet podległość uznawana jest jako coś niekoniecznie sprzecznego z wolnością.

    Państwo łatwiej stracić niż odzyskać. W polskiej tradycji niepodległościowej dominowały przy tym romantyczny mesjanizm, moralizm i wiara w siłę ducha, a nie „Realpolitik” – realizm skłaniał raczej do rezygnacji z niepodległości, polityki uległości i lojalizmu, co było charakterystyczne dla polskiego konserwatyzmu. W wysiłkach odzyskiwania Polski często lokowano nadzieję w podmiotach zagranicznych, które uznając zasługi i prawa Polski będą jej bronić w szlachetnym porywie. Przypomnijmy, że także Konstytucja 3 maja powstała w kontekście sojuszu z Prusami. Potem nadzieję budził Napoleon – to Bonaparte uczył nas, jak zwyciężać mamy, sami już utraciliśmy tę umiejętność. To on zaprojektował Polakom ich kolejną, drugą konstytucję – konstytucję Księstwa Warszawskiego. W XX wieku już nie ku Francji, ale głównie ku Ameryce zwrócona była polska nadzieja. Nadzieje pokładane w pomocy zewnętrznej najczęściej okazywały się płonne, a protektorzy wiarołomni – stąd tak częste w polskiej historiografii użalanie się z powodu kolejnej „zdrady Zachodu”.

    II Rzeczypospolita to był potężny wybuch suwerenności – w każdej dziedzinie, od gospodarki po kulturę. Wybuch krótkotrwały, zakończony tragicznie – i do dziś nie doceniany w swojej wielkości. Jarosław Kaczyński jest politycznym spadkobiercą II Rzeczypospolitej. Tak ją oceniał: „Czas, w którym przed 103 laty odzyskiwaliśmy niepodległość, nie był czasem łatwym ani danym gdzieś z boku czy z góry, to był czas walki trudnej, skomplikowanej. Zaczynało się wszystko od momentu, w którym to, co można było określić jako ziemie polskie pod polską władzą, to było naprawdę niewiele […] Mieliśmy wybitnych przywódców, mieliśmy pokolenie ludzi, którzy byli zaprawieni w walce o Polskę, którzy jej naprawdę chcieli i potrafili uzyskiwać poparcie, nie zawsze tak oczywiste, jak to dzisiaj się często sądzi. I dzięki temu Polska powstała jako duże europejskie państwo”. Według jego oceny II RP miała wiele problemów, których nie udało się rozwiązać, ale było to państwo, które „uczyniło z Polaków znów znaczący i wolny naród Europy […]. Stało się to dlatego, że połączyli się ze sobą, a często to połączenie było w jednej osobie, ludzie czynu i ludzie myśli, bo to właśnie czyn i myśl jest potrzebne, po to, by uzyskiwać wielkie polityczne sukcesy, te największe, a to był naprawdę sukces ogromny”[7].

    Polska współczesna ma kontynuować to, co zaczęła II RP. Polska marzeń Jarosława Kaczyńskiego, to Polska jego działań, to silny, nowoczesny, „podmiotowy” kraj: „Warto być Polakiem, warto, by Polska trwała jako duży, liczący się europejski kraj” [...] To zdanie streszcza wszystko to, do czego powinien dążyć premier polskiego rządu. Warto być Polakiem – czyli trzeba zrobić wszystko (także, a może przede wszystkim na poziomie rządu), by polskość była wartością trwałą, aby reprezentant naszego narodu mógł czuć dumę [...] Warto, żeby w określeniu Polak była wielka wartość dodana, oznaczająca, że to ktoś szanujący tradycję i dumny z osiągnięć własnego narodu, a jednocześnie nowoczesny”[8].

    Tak sformułowany cel polityczny nie powinien budzić kontrowersji – kto z nas, Polaków, nie chciałby, aby Polska była dumna, zasobna i nowoczesna. Ale ten cel przełożony na konkret był i jest przedmiotem najbardziej gorącego sporu politycznego. Cóż to bowiem znaczy, że Polska ma być liczącym się państwem europejskim? Niektórzy politycy polscy sądzą – inaczej niż Jarosław Kaczyński – że można to osiągnąć przez spełnianie oczekiwań „Europy”, przez wtapianie się Polski w struktury unijne, a mówienie o niepodległości i suwerenności to anachronizm w czasach globalizacji i europeizacji, gdy państwa mają coraz mniej do powiedzenia.

    Mogą przy tym powoływać się na politologów, którzy twierdzą, że pojęcie suwerenności czy niepodległości jest związane z pewną, zakończoną już epoką, że model państwa suwerennego stał się obowiązujący dopiero od czasów pokoju westfalskiego i stracił już swoją aktualność. Nie ma więc sensu stosować go, na przykład, ani do średniowiecza, gdzie istniał spajający wszystkie polityczne byty autorytet cesarza i autorytet papieża, ani do czasów obecnych.

    Ale ta teoria niewiele ma związku realną historią Europy, gdyż „westfalski model państwa” nigdy nie był powszechnie przyjęty. Co więcej w pokoju westfalskim uznano jedynie suwerenność karłowatych państewek niemieckich, a nie suwerenność Francji czy Polski, które wyzwoliły się od wpływów Świętego Cesarstwa dużo wcześniej. Jak trafnie wskazywał Jacques Bainville traktat westfalski umożliwił hegemonię Francji w Europie i jej kontrolę nad państwami niemieckimi: „Stworzył on system oparty na niemieckim partykularyzmie, egoistycznych interesach, rywalizacji i miłości własnej książąt. Niemcy jako naród wydawały się czymś niemożliwym”[9]. Nominalna „suwerenność” państewek niemieckich leżała w interesie mocarstwowej, prawdziwie i ciągle jeszcze katolickiej, suwerennej Francji: „Niemcy nie rozumieli, dlaczego Francja tak bardzo troszczy się o ich wolność. Pojęli to dopiero w czasach współczesnych”[10]. Jak wiemy, począwszy do Sejmu Niemego, nasi sąsiedzi także troszczyli się o wolność Polaków, o prawa kardynalne, o liberum veto itd. – tak jak dzisiaj Unia i Berlin troszczą się o swobody Polaków i demokrację „liberalną” w Polsce. Niektórzy Polacy nadal nie rozumieją, dlaczego. Ale gdy narzekamy na „polską anarchię” – co było niemal stałym motywem polskiej myśli politycznej[11], zapominamy o anarchii niemieckiej. „Utrwalenie i zorganizowanie niemieckiej anarchii miało być politycznym arcydziełem Francji w XVII wieku. Stanowiło ono zwieńczenie trudów wielu pokoleń oraz znak apogeum Francji, która nie bała się już bezsilnego i rozbrojonego sąsiada”[12].

    W Polsce, w Rzeczypospolitej, wcześniej niż w wielu krajach europejskich wykształcił się naród, i to na bazie politycznej, a nie czysto etnicznej. To umożliwiło jej przetrwanie czasów rozbiorów. Warto przy tym podkreślić, że upadek suwerenności nastąpił szybko – miedzy śmiercią Jana III Sobieskiego a Sejmem Niemym minęło tylko 21 lat. Nie był to wcale upadek „nieuchronny”, nie wynikał z „logiki historii”. Gdyby na przykład przeżył Jan Zygmunt Waza, syn Jana Kazimierza i Ludwiki Marii, losy Polski potoczyłyby się zupełnie inaczej. Władza królewska byłaby mocniejsza. Dokonywane próby podjęte przez Ludwikę Marię Gonzagę oraz Sobieskiego i jego małżonki nie były z góry skazane na porażkę. Nie przypadkiem podejmowano je zresztą pod wpływem francuskim. Francja Ludwika XIV stała się państwem zcentralizowanym, suwerennym, choć dzisiaj  historycy wskazują, że w „monarchii absolutnej” w żadnym razie władza królewska nie była tak absolutna jak się twierdzono kiedyś. W Polsce zaś nigdy nie chodziło o absolutyzm, lecz usprawnienie mieszanego systemu Rzeczypospolitej, o wzmocnienie władzy centralnej – w tym także Sejmu. To słabość władzy centralnej nie pozwoliła skutecznie przeciwstawić się zakusom imperialnym Rosji, Prus i Austrii, i w ogóle prowadzić skutecznej polityki:

    „Przy takim rozstrzelaniu i potędze prowincjonalnych ognisk, jedność państwa stawała się coraz trudniejsza, jedność politycznego działania zgoła niemożliwa. Opowiadając te czasy, należałoby raczej historię rodzin pisać niż historię kraju, bo tamte, przynajmniej niektóre z nich, miały swoją myśl przewodnią, swoje skoncentrowane działanie. Tu zaś żadnego ciągu być nie mogło. Bo albo go przerwała śmierć królewska, ale i przed śmiercią łamały przeszkody. Coś dodatniego w sferze politycznej przeprowadzić w kraju stało niepodobieństwem, wszystkie wysilenia pojedynczych obozów, a były nieraz zdumiewające, kończyły się na tym, by się nawzajem naturalizować. Zupełna bezwładności, bezsilność, martwość Rzeczypospolitej stały się ostatecznym rezultatem tych mozolnych, kosztowych, a nawet patriotycznych zachodów. W takowym położeniu obcy, który podchodził z siłą gotową, chociażby niezbyt znaczną, mogąc zawsze liczyć na poparcie jednej części narodu przeciw drugiej, przeważał równowagę w Rzeczypospolitej, decydował o jej losie, lecz prostym następstwem tej interwencji było, że rząd pod opieką obcego mocarstwa złożony, jego też wolę wykonywać musiał”[13].

    Ale dzięki temu, że  Polacy, polska szlachta, byli już narodem, nie udało się zabić Polski, zlikwidować jej na wieki, tak jak udało się w przypadku wielu innych państw, których ludność była pozbawiona świadomości narodowej, jak na przykład Prusy[14].

    Czasami nadmiernie dramatyzujemy swoją historię – zapominamy, że upadały także inne państwa, że przechodziły wewnętrzne kryzysy, przeżywały wyjątkowo krwawe konflikty, najazdy sąsiadów.  Pod wieloma względami nie byliśmy wyjątkiem. Ale ciąży na nas to przekleństwo słabości, zniewolenia przez 123 lata z powodu bezwładności, braku jedności i partykularyzmu, bezsilności, martwoty, zapóźnienia gospodarczego. I pamięć o utraconej wielkości i kompleksy i lęk Polaków, i tradycja oglądania się za wspaniałomyślnym protektorem. Prawdziwie polska polityka wyrasta ze świadomości tych słabości, konieczności ich przezwyciężenia. Jarosław Kaczyński uprawia polską politykę. Ma jasną świadomość polskich słabości, co czasami wyraża się w zbyt pesymistycznych ocenach przeszłości oraz głębokie poczucie obowiązku ich przezwyciężenia.

    3. Dekomunizacja jako budowa niezależności Polski


    III RP zrodziła się jako twór półsamodzielny. Zaczęto szukać nowego protektora. Zachód, Niemcy, Unia Europejska lub Stany Zjednoczone. Z początku nie mogło być zapewne inaczej – zrujnowana Polska wyzwalała się spod ciągle potencjalnie groźnego imperium sowiecko-rosyjskiego i nie mogła być zdana tylko na swoje własne siły. Chodziło jednak o to, czy ma to być półsamodzielność trwała, czy też będzie ona punktem wyjścia do budowy silnego, podmiotowego i zasobnego państwa.

    W pierwszych dekadach po 1989 r. walka o silne, niepodległe państwo była przede wszystkim walką o skuteczną dekomunizację państwa, czyli odsunięcie elity komunistycznej od władzy. Jak wiemy, w Polsce, gdzie opór przeciw komunizmowi był szczególnie silny, przejście do demokracji dokonało się zadziwiająco gładko i łagodnie, w wyniku porozumienia elit „przy Okrągłym Stole”. Jarosław Kaczyński tak charakteryzował to porozumienie: „Istotą porozumień było to, że zostaje stary aparat ujęty tylko w ramach praworządności, zgodnie z zasadą, że nie będzie już mógł teraz dowolnie intepretować prawa. Chyba nikt nie miał świadomości, że to będzie oznaczało zwrócenie w przeszłość, troskę przede wszystkim o to, by nie naruszać prawa nabytych, nawet nielegalnie. My uważaliśmy za oczywiste – szybkie wolne wybory, pełne odsunięcie od władzy komunistów, przebudowa aparatu państwowego, dekomunizacja, nieco później doszedł postulat lustracji”[15].

    Lech i Jarosław Kaczyńscy, działając na rzecz powstania rządu z solidarnościowym premierem, dążyli do rozbicia zarysowującego się sojuszu opozycji solidarnościowej z PZPR: „Koncepcja Leszka i moja była jasna. Chodziło o to, by pominąć sojusz z PZPR, dokonać rozłamu w peerelowskiej koalicji i powołać rząd, a następnie czekać na okazję do usunięcia Jaruzelskiego”[16].

    Jak jednak wiadomo członkowie PZPR weszli do rządu Tadeusza Mazowieckiego. Polska była długo krajem postkomunistycznym, w którym ludzie mający władzę w PRL w dużej mierze ją zachowali: „Dla mnie najważniejszy jest specyficzny układ gospodarczy, w którym dawna nomenklatura komunistyczna ze szczególnym uwzględnieniem ludzi służb specjalnych przejmowała własność i pieniądze. To ważne rozróżnienie, bo czym innym było przejmowanie przedsiębiorstw, a czym innym nielegalny czy półlegalny dostęp do dużych, szybkich pieniędzy, a w konsekwencji – do szybkiego wzbogacania”[17].

    Spór dotyczył wówczas tego, jak głęboka transformacja jest potrzebna: „czy po upadku komunizmu należy ograniczyć się do: po pierwsze, przywrócenia praw demokratycznych i wolności obywatelskich oraz zbudowania podstawowych instytucji demokratycznych, w szczególności przeprowadzenia wyborów; drugie, odbudowania podstawowych kategorii ekonomicznych, w tym pieniądza jako miary wartości, rynku z jego instytucjami. Obydwa te zabiegi przeprowadzono w sposób wielce ułomny. Czy też potrzebne jest jeszcze zbudowanie nowego aparatu państwowego łącznie z jego nową legitymizacją i co najtrudniejsze – utworzenie nowej hierarchii społecznej? Trzeba mocno podkreślić, że to właśnie zabiegi, których w zasadzie zaniechano, czynią mało realnymi te, które przeprowadzono. Bez nich bowiem nie ma po prostu szans na dobrze funkcjonującą demokrację i dobrze działający rynek”[18].

    Dążenie do dekomunizacji nie wykluczało chwilowych kompromisów, które jednak miały być traktowane taktycznie, bez tracenia z pola widzenia celu nadrzędnego. Jarosław Kaczyński zawsze był pragmatyczny – czasami aż do bólu – jeśli chodzi o metody, którymi realizował swój program i jeśli chodzi o osoby, z którymi w różnych okresach chciał go realizować.

    „Uważaliśmy, że każdą cenę warto zapłacić, by zabrać komunistom władzę. Tylko widzieliśmy to w pewnym kontekście, zakładaliśmy, że jest pewna dynamika sytuacji. I skoro nie jesteśmy w stanie zdobyć władzy szturmem, to trzeba ją wziąć sposobem, w etapach. Analogicznie jak zrobił to w czasie I wojny światowej Józef Piłsudski, idący na taktyczne bardzo duże kompromisy. Zawierane porozumienia uznawał do czasu, gdy dla sprawy niepodległości mógł ruszyć dalej. Czy w 1918 Piłsudski powinien uznawać deklaracje dwóch cesarzy za akt łaski ograniczający jego ruchy?! Przecież to jest myślenie szaleńca, całkowity absurd. A tego rodzaju zasady próbowano nam wmówić w stosunku do Okrągłego Stołu, który też był aktem łaski zaborców i który trzeba było traktować jak posunięcie taktyczne. Kiedy o tym mówiłem na posiedzeniu KKW, zaczęły się chichoty, że ja się uważam za Piłsudskiego, ale konsekwencje tego – dominującego wówczas myślenia – nie są dziś wesołe”[19].

    Sprawa dekomunizacji była jeszcze żywa w czasie pierwszych rządów PiS, z upływem czasu schodziła na plan dalszy, choć pojawiła się znowu w czasie prób reformy sądownictwa. Dzisiaj chodzi jednak głównie o dziedziczenie pozycji i postaw przez dzieci i wnuków elity peerelowskiej i ich wpływ na życie polityczne, na media i opinię publiczną.

    Postulat dekomunizacji w pierwszych latach III RP nie ograniczał się tylko do spraw personalnych, do kwestii odpowiedzialność tych, którzy system komunistyczny w Polsce zaprowadzali i podtrzymywali, lecz dotyczyły także  – po pierwsze – tradycji i wartości politycznych, na jakich oprze się odbudowywana Rzeczpospolita, po drugie jej instytucjonalnego kształtu, a po trzecie jej miejsca pośród innych krajów europejskich, czy szerzej – zachodnich, i jej relacje z Rosją.

    Część środowisk opozycyjnych była także w przeszłości związana z system komunistycznym, z elitą PRL i niechętnie odnosiła się do polskich tradycji: 

    „Środowisko, które wyłoniło się w trakcie, bo rozpoczętego w 1956 roku, a może nawet nieco wcześniej, procesu dekompozycji polskiego komunizmu, składało się z osób, które w zdecydowanej większości albo osobiście, albo przynajmniej poprzez ścisłe związki rodzinne – były zaangażowane w jego wspieranie. Z autentycznymi polskimi tradycjami politycznymi nie miały one wiele wspólnego. Odrodzenie ich w demokratycznej Polsce musiałoby zepchnąć tych ludzi na margines. Tradycja 1956 roku była słaba i w roku 1989 anachroniczna. Sięgnięcie do świeżej tradycji, „Solidarności” narzucało się samo, ale nie było proste. Składała się ona z różnych elementów, nigdy nieuporządkowanych, nieprzedstawionych w sposób spójny. Poza dyskusją były bardzo ścisłe związki z katolicyzmem, tradycją narodową i wreszcie jej, przynajmniej w sferze ekonomicznej, całkowicie nieliberalny charakter. Krótko mówiąc, nie była wygodna z punktu widzenia wskazanych wyżej środowisk. Odnowienia starych polskich tradycji politycznych obawiano się także poza naszym krajem, szczególnie u zachodnich sąsiadów. Chodziło głównie o ewokowaną zarówno w Polsce, jak i niekiedy na zewnątrz, „.groźną” wizję polskiego katolicyzmu. Katolicyzm był już wtedy niemile widziany przez konsumpcyjne społeczeństwa Zachodu, a przynajmniej ich znaczące części […]. Tradycja solidarnościowa została nazwana etosem „Solidarności”, a co to oznacza, co z niego wynika w praktyce, miały wskazywać autorytety moralne. Czyli zamiast przepracowania tradycji solidarnościowej, tak by stała się podstawą polskiego republikanizmu, wspólnoty tworzącej Rzeczpospolitą, przekształcono ją w poręczne narzędzie ambitnej, ale mocno obciążonej przeszłością grupy, która zamieniła wyznawany marksizm na nowy światopogląd naukowy, tym razem liberalny”[20].

    Przeciwko temu występowało Porozumienie Centrum. Jarosław Kaczyński tak opisywał  główne cele polityczne, jakie ta partia chciała realizować: „Przekonanie, że w Polsce trzeba zbudować kapitalizm, że trzeba robić to w oparciu o tradycyjne wartości, że trzeba głęboko przebudować państwo, ale musi to być państwo silne. Że trzeba przełamać nomenklaturowe układy, ale nie walczyć z dawnymi członkami PZPR, że Polska powinna iść na Zachód, choć zachować szacunek dla religii. Niestety, w sensie statystycznym takich wyborców nie było. Dla nowoczesnej chadecji miejsca w Polsce nie było”[21].

    Ukierunkowanie na zachód, konieczność wstąpienia do NATO i do tego, co miało stać się przyszłą Unią, a więc do EWG. W sumie był to program modernizacyjny i okcydentalistyczny – prozachodni. Tak pozostało do dzisiaj. Jarosław Kaczyński bardzo często mówi o dobrobycie, podkreślał, że celem rządu Zjednoczonej Prawicy było to, aby można było żyć w Polsce „jak na Zachodzie”, że trwa walka o równorzędność, a nawet więcej – o czołową rolę Polski w Europie. I o ile wtedy nie było miejsca w Polsce dla „nowoczesnej chadecji”, o tyle dzisiaj Polacy ciągle wykazują zbyt mało zrozumienia, na czym polega „bycie w Europie”, jak funkcjonuje „Zachód”.

    W  działalności politycznej Jarosława Kaczyńskiego ten „Drang nach Westen”, to dążenie na „Zachód”, cała polityka zagraniczna, w tym także europejska opierała się na klasycznym rozumieniu polityczności.[22] Jak pisał Waldemar Paruch „W PiS postrzegano stosunki międzynarodowe przede wszystkim jako przestrzeń rywalizacji między państwami, które wykorzystują do swoich celów organizacje międzynarodowe”[23].

    Wielokrotnie krytykowano ten punkt widzenia jako anachroniczny, XIX wieczny, niedoceniający organizacji międzynarodowych, celów wspólnych, które one realizują, nie docenia solidarności między narodami, zasad ponadnarodowych oraz prawa międzynarodowego, co skazuje Polskę na samotność i izolację. Ale dzisiaj już powszechnie mówi się o załamaniu się wizji „global governance” i powrocie do rywalizacji politycznej wielkich mocarstw. Realistyczne widzenie relacji między państwami okazało się trafne.

    Realizm polityczny miał być rzekomo najbardziej nieadekwatny w stosunku do Unii Europejskiej, gdyż – jak się twierdzi – zastąpiła rywalizację między państwami europejskimi, prowadzącą  w przeszłości do krwawych wojen, zinstytucjonalizowaną współpracą i solidarnością, że w ogóle zmieniała charakter władzy politycznej pozbawiając ją ściśle „politycznego” charakteru i czyniąc sieciową władzą zarządzania. Dawna obietnica marksizmu zastąpienia „panowania człowieka nad człowiekiem” administracją rzeczami wreszcie miała stać się rzeczywistością.

    Patrząc na Unię Europejską trudno jednak nie dostrzec, że mimo wspólnego działania państw członkowskich i mimo instytucji de iure ponadpaństwowych jak Komisja i Parlament Europejski – nadal ogromną rolę odgrywają narodowe interesy. Teoria, że każde unijne działanie przynosi korzyści wszystkim, że jest to, jak mówiono, zawsze sytuacja „win-win”, jest oczywiście fałszywa. Dzisiaj rywalizacja między narodami toczy się w ramach instytucji unijnych. I nie ma nic w tym złego lub nadzwyczajnego. Gorzej, że Unia stała się mechanizmem dominacji państw silniejszych nad słabszymi, w tym przede wszystkim Niemiec nad Polską – i całą Europą Środkowo-Wschodnią.

    Oczywiście realizm polityczny, nie wyklucza współpracy międzynarodowej, wspólnych interesów, nie oznacza przecież po prostu walki wszystkich ze wszystkimi:

    „Celem polityki w stosunkach między państwami jest realizacja interesu narodowego. Nie mam co do tego żadnej wątpliwości. Błędem jest jednak automatyczne przeciwstawianie pomyślnego współżycia państw i narodów z tak pojętym celem dyplomacji. Interes narodowy nie powinien być definiowany w sposób skrajnie konfliktowy i konfrontacyjny wobec innych narodów. Jego definiowanie powinno zakładać możliwości kompromisu. Nacjonalizm oznaczający błędnie pojętą, miłość do ojczyzny, łączącą się z nienawiścią do innych narodów oraz kosmopolityzm, czyli wyzbycie się tej miłości, trzeba odrzucić jako szkodliwe i sprzeczne z prawem natury”[24].

    4. Liberalna demokracja jako forma kontroli zewnętrznej

    „Liberalna demokracja” jako określenie ustroju politycznego charakterystycznego dla państw należących do „Zachodu”, i obowiązującego – stosunkowo niedawno – stało się powszechne. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy przyjmowano, że zwycięstwem w sporze systemów i ideologii jest właśnie liberalizm, mówiono raczej o demokracji konstytucyjnej lub parlamentarnej. Zmieniła się także treść tego pojęcia. Dzisiaj liberalna jest nie ta demokracja, w której panuje wolność polityczna, umożliwiająca zinstytucjonalizowaną rywalizację różnych partii i światopoglądów, a także wolność gospodarcza, lecz ta, w której realizowane są „liberalne wartości” otwartego społeczeństwa – w której dozwolona jest aborcja, małżeństwa jednopłciowe i eutanazja, w której panuje ideologia gender, inflacyjnie rozumiane prawa człowieka,  wielokulturowość, która prowadzi politykę otwartych granic dla imigrantów i zwalcza  się wszelkie formy „nacjonalizmu”, ksenofobii itd. Warto zauważyć, że tak rozumiana demokracja liberalna jeszcze niedawno nigdzie nie istniała – ani w Europie, ani w Ameryce.

    Liberalizm, w rozumieniu dominującym w czasach transformacji, skupiał się głównie na wolnym rynku, prawach mniejszości politycznych, wolności politycznej i różnorodności światopoglądowej w sferze społecznej oraz kwestii miejsca religii i relacji państwo-Kościół. Miarą liberalizmu nie był wtedy stosunek do „osób trans”, lecz sposób rozumienia stosunków państwo - gospodarka, państwo - Kościół, państwo - kultura, zgodnie z zasadą: “im mniej państwa, tym więcej liberalizmu”. Funkcjonalność liberalizmu polegała także na tym, że mniejszością chronioną, o której wtedy niemal wyłącznie mówiono, mieli być funkcjonariusze i beneficjanci dawnego, komunistycznego systemu, na liberalizm powoływano się zwalczając lustrację. Jarosław Kaczyński widział to jasno: „Zwulgaryzowany liberalizm zwalniał od myślenia o ekonomii, wszystko miał załatwić rynek. I ten liberalizm ułatwiał porozumienie z ludźmi starego systemu, z postkomunistami. […] nasza elita, nawet ta solidarnościowa, miała silne zakorzenienie w komunizmie i była podatna na ideologię, która pozwalała przejście z systemu do systemu uczynić łatwym i przyjemnym. Myśmy prawicowej elity wówczas prawie nie mieli”[25].

    Liberalizm pozwalał na rezygnację z programu przebudowy państwa z wysiłku organizacyjnego, intelektualnego i politycznego. Nowy ład miał się wyłonić niemal automatycznie, spontanicznie, w rezultacie zniesienia dawnych barier, głównie zresztą werbalnie: „Pogląd racjonalny, słuszny, zdroworozsądkowy, czyli poprawny, głosił, wszystko jest w porządku, budujemy państwo prawa, które w istocie istnieje, a istnieje, bo w pewnym momencie Sejm podjął taką uchwałę. Są oczywiście jakieś niedomogi, nie ma konstytucji, bo źli ludzie przeszkadzają, jest trochę bałaganu, trochę niepotrzebnych atawizmów narodowych. Ale poza tym wszystko idzie we właściwym kierunku. Nie przeczono, że jest bezrobocie, ale mówiono, że to zjawisko przejściowe. Generalnie rzecz biorąc, wszystko będzie dobrze, transformacja trwa i zakończy się sukcesem. My byliśmy w drugim, przeciwstawnym obozie. W obozie, w którym różnym językiem, mniej lub bardziej racjonalnie, czasem z naciskiem na sprawy ekonomiczne a czasem na sferę wartości, tę sytuację krytykowano, nie wierzono w magiczne stworzenie rynku, praworządności, demokracji. I wszyscy członkowie tego obozu byli określani mianem „oszołomów”[26].

    Liberalizm i idea otwartego społeczeństwa były funkcjonalne z jeszcze innego względu. Pozwalały otwierać Europę Środkowa Wschodnią na wpływy zewnętrzne. „Zachodnie” otwarte państwa były także „domknięte”, były bardziej spoiste, skonsolidowane – przez system opieki społecznej, media, systemy podatkowe, stabilny system partyjny itd. Otwarcie się krajów Europy Środkowej na „Zachód” oznaczało rozmycie ich państwowości – banki i media zostały w dużej mierze przejęte przez obcy kapitał, wypływowe organizacje pozarządowe były organizowane i finansowane z zewnątrz, w ramach reprywatyzacji zagraniczne koncerny, często państwowe, przejęły znaczną część gospodarki, wyprowadzając zyski za granicę. Liberalizm oznaczał zatem w polskim przypadku oddanie pod kontrolę podmiotów zagranicznych wiele sfer życia publicznego i wiele zasobów.  W gospodarce powstało to, co ekonomiści nazwali „zależną gospodarką rynkową”[27].  Równolegle do tego w sferze politycznej ukształtowała się zależna (zewnętrznie kontrolowana) liberalna demokracja. Członkostwo w Unii Europejskiej, otwierające przed Polską pewne szanse, pogłębiło tę zależność i obecnie grozi zupełnym wchłonięciem Polski przez państwo europejskie.

    Jednocześnie w Polsce wcześniej niż w innych zachodnich krajach zaznaczył się nowy podział na „Anywheres” i „Somewheres”[28],  ludzi czujących się wszędzie u siebie i ludzi „osiadłych”, na światłych i „oszołomów”, na ludzi przywiązanych do lokalnych, narodowych tradycji i na „Europejczyków”. Przy czym ci polscy „Anywheres” raczej aspirowali tylko do „wyższej kultury” i do „światowości” niż rzeczywiście ją reprezentowali, w większości byli to ludzie wywodzący się z peerelowskich elit, niezależnie do podziałów politycznych będących społecznie i kulturowo spójną grupą: „Lęk przed odrzuceniem całego układu peerelowskiego i przed pokazaniem przez Polaków „strasznej twarzy ciemnogrodu, ksenofobii i nacjonalizmu” był podstawą sposobu myślenia elity „okrągłego stołu”, wywodzącej się z opozycji wewnątrzsystemowej”[29]. Natomiast polscy „Somewheres” byli tymi, którzy stanowiąc podstawę ruchu „Solidarności” obalili komunizm i umożliwili postkomunistycznym „Anywheres” pełne korzystanie ze swego „okcydentalizmu”, z dobrodziejstw demokracji i kapitalizmu.

    Już bardzo wcześnie Jarosław Kaczyński szukając miejsca dla swojej formacji w politycznym centrum krytykował „podział na obóz postępu i oświecenia oraz ciemnogród – dla jednych, a przemalowaną komunę i oszukany katolicki naród – dla innych”. Jak wówczas pisał: „skrajnej szkodliwości takiej sytuacji nie da się zaprzeczyć. Jedynym jej profitentem byłyby błąkające się dziś na marginesach sieroty po ONR i PPR”[30].

    Ale w latach 2015-2023 Prawo i Sprawiedliwość zdecydowanie stało się partą reprezentującą polskich „Somewheres” – ich interesy ekonomiczne (w polityce społecznej), kulturalne (w telewizji publicznej) i polityczne. Na tym polegała innowacyjność polskiego konserwatyzmu – połączył on obronę tradycyjnych zasad etycznych z polityką społeczną, odrzucając konserwatyzm, będący w gruncie rzeczy neoliberalizmem, który głosił konieczności ograniczenia roli państwa, obniżenie podatków, przenosił relacje wolnorynkowe w różne sektory gospodarki i społeczeństwa.

    5. Niepodległa między Rosją a Unią


    Każdy polski polityki musi brać pod uwagę położenie geopolityczne Polski. W pierwszych latach III RP absolutnym priorytetem polskiej polityki było wyjście z sowieckiej strefy wpływów, wyrwanie się spod rosyjskiej dominacji i zapewnienie Polsce bezpieczeństwa w relacjach z Rosją. Dwa podstawowe cele, jak mówił Jarosław Kaczyński w rozmowie z dziennikarzami w 1993 roku, to: „definitywne wyplątanie się z układu sowieckiego, przy jednoczesnym uzyskaniu gwarancji dla naszej zachodniej granicy”[31].

    Jak szybko miało się to dokonać, jak blisko Polska miała związać się z „Zachodem”, to było już przedmiotem sporu politycznego: „Niektórzy wyobrażali sobie, że Polska pozostanie w sferze buforowej pomiędzy Wschodem i Zachodem. Pozostanie krajem do pewnego stopnia podobnym do Austrii. Była to propozycja niewątpliwie korzystna dla Rosji, umożliwiająca odbudowę imperium po zakończeniu „wielkiej smuty”[32].

    Jarosław Kaczyński zdawał sobie sprawę z tego, że przyłączenie Polski do NATO i powstającej właśnie Unii Europejskiej wcale nie było wówczas marzeniem polityków zachodnich: „Zachód na pewno nie marzy, żebyśmy bardzo szybko znaleźli się po ich stronie. Część polityków, zwłaszcza starszego pokolenia, traktowała dawne status quo jako sytuację wygodną. Dzisiejsze przemiany są dla nich trudne i stresujące. Stawiają ich przed coraz to nowymi wyborami, komplikującymi prowadzenie polityki. Dawniej wszystko było prostsze, u nas Sowieci robili co chcieli, zachodni politycy mogli nie zaprzątać sobie tym głowy. Jak wynika z materiałów pozostawionych przez Helmuta Schmidta, w 1981 roku uważał on ewentualność zbrojnej interwencji Moskwy w Polsce za rzecz zupełnie naturalną, byleby tylko nie uczestniczyła w tym armia NRD. To jest wstrząsająca lektura”[33].

    Sympatie dla Rosji także wówczas były silne, podobnie jak przekonanie, że trzeba uwzględniać rosyjskie interesy, nawet jeśli mogłoby to być ze szkodą dla Europy Środkowo-Wschodniej, w szczególności zaś dla Polski. Postawa taka występowała także w naszym kraju, w elitach politycznych czasów transformacji:

    „Ponadto środowisko UD przyjęło charakterystyczne dla lewicy zachodniej przekonanie, iż tak naprawdę ważna jest Rosja. Polacy, domagając się swoich praw, mogą przemianom w Rosji zaszkodzić. To sposób myślenia, z którym się wielokrotnie zetknąłem ze strony polityków zachodnich. Nie można nic jednoznacznego robić w Polsce, bo to umacnia siły konserwatywne i antydemokratyczne w Rosji”[34].

    Nurt polityczny, który reprezentowali bracia Kaczyńscy, przyjmował, że niepodległość Polski musi być budowana przez nieustanne dążenie do uniezależnienia się od Rosji – przez dekomunizację, likwidację postsowieckich ośrodków wpływów, przez wejście do struktur zachodnich, a w późniejszej fazie przez uniezależnienie energetyczne i gospodarcze. Za tę politykę Polska – i osobiście Jarosław Kaczyński – zapłaciła straszną cenę – śmiercią prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 przedstawicieli ścisłej polskiej elity.

    Reakcja polskich elit i znacznej części polskiego społeczeństwa na tę wstrząsającą tragedię pokazała, jak bardzo zakorzeniony jest w polskiej psychice zbiorowej paniczny lęk przed Rosją. Ileż razy padało to w rozmowach prywatnych: „przecież nie wypowiemy wojny Rosji”. Łatwiej więc było założyć dziewiczą niewinność Putina w tej sprawie.

    Wojna przeciw Ukrainie potwierdziła, że lęk przed Rosją nie jest irracjonalny, że nie wynika z „rusofobii”, jak twierdzono na tzw. „Zachodzie”. Efektem pozytywnym była nie tylko gotowość pomocy Ukrainie, ale również przyzwolenie społeczne na szybkie wzmocnienie zdolności obronnych Polski. Nawet wojska obrony terytorialnej, tak kiedyś wyśmiewane, znalazły uznanie w oczach przeciwników PiS. Czy jednak Polacy jako naród byliby w stanie tak dzielnie stanąć w obronie ojczyzny, jak to zrobili – przynajmniej w pierwszym okresie – Ukraińcy? Jest to – zważywszy na wszystko to, co się działo po Smoleńsku – bardzo wątpliwe.

    Warunkiem uniezależnienia się od Rosji i zabezpieczenia się przed jej ewentualną agresją było zbliżanie się do „Zachodu”, przede wszystkim wejście do NATO i do UE, która oferowała atrakcyjną alternatywę gospodarczą i cywilizacyjną. Z biegiem czasu, sytuacja Polski na zachodzie coraz bardziej się jednak komplikowała. Okazywało się, że także następuje uzależnienie od „Zachodu”, od Unii Europejskiej, która staje się coraz bardziej scentralizowanym organizmem politycznym, gdzie wiele do powiedzenia mają Niemcy. O ich hegemonii zaczęto jawnie i aprobatywnie mówić od czasu kryzysu finansowego. Polityczna ewolucja Unii Europejskiej sprawia, że możliwość podejmowania suwerennych decyzji przez Polskę zaczęła się gwałtownie kurczyć. Nastąpiła hierarchizacja władzy w Unii – są państwa podporządkowane mniej i bardziej. I są państwa dominujące. Zarazem instytucje unijne nabrały charakteru politycznego i nie są już tylko organami działającymi na zasadzie układu międzynarodowego (traktatów zawartych przez państwa), lecz dysponują realną władzą nad państwami członkowskimi.

    Jarosław Kaczyński ma świadomość zagrożenia dla niepodległości, jakim jest proces centralizacji Unii Europejskiej. Wszak spór o praworządność był w swej istocie sporem o suwerenność i równorzędność państwa w Unii oraz o granicę kompetencji Komisji Europejskiej. On sam konsekwentnie opowiada się za „Europą ojczyzn”, będącą czymś więcej niż tylko strefą wolnego handlu. „Unia” jest podmiotem politycznym sui generis, ale nie jest i nie powinna zostać państwem, gdyż wówczas Polska jako część tego państwa musiałaby sama utracić państwowość.

    „Jestem – pisał Jarosław Kaczyński – zwolennikiem Europy ojczyzn, Europy zjednoczonej, skoordynowanej politycznie i stanowiącej jeden obszar gospodarczy. Przy czym regiony zacofane muszą uzyskać szansę na efektywną pomoc ze strony silniejszych państw. Musi nastąpić proces osmozy ekonomicznej. W Europie ojczyzn muszą zachować się struktury państwowe, wyrażające odrębności narodowe. Tylko państwa narodowe pozwolą zachować kształt europejskiej kultury i europejską tożsamość, która jest tożsamością wielonarodową. Przyszła Europa, przy wzajemnej, pokojowej współpracy zamieszkujących ją narodów, przy otwartości granic, a nawet elementach ograniczenia suwerenności państw, co w pewnych granicach jest możliwe, przy wspólnej polityce obronnej i podmiotowości politycznej powinna utrzymać taką sytuację, która pozwoli nam być tutaj, w Polsce, Polakami i czuć się u siebie. To samo dotyczy Francuzów, Niemców itd. Nie jest to proste[35].

    Obecnie Polska nie jest jeszcze całkowicie ubezwłasnowolniona przez Unię, ale jej niepodległość została bardzo okrojona. Osiągnęliśmy stan umożliwiający głębokie ingerencje w wewnętrzne sprawy Polski, co ujawniło się w czasach rządu Zjednoczonej Prawicy, który Komisja Europejska i Parlament Europejski zacięcie zwalczały.

    Najlepiej w sytuacji nowego uzależnienia czują się dawni komuniści, ale także nowa warstwa „Anywheres” – pracownicy korporacji, „młodzi, wykształceni z wielkich miast”, „elity” kultury i naukowcy. Aprobuje ją z zadowoleniem także część klasy politycznej – oponenci PiS – gdyż zdejmuje z nich odpowiedzialność, a jednocześnie otwiera możliwość kariery w unijnych strukturach lub korzystania z unijnych dotacji.

    Polska polityka w UE długo ograniczała się do dostosowywania do wymogów UE: „Strategia „konformizmu” w latach 2007- 2011 polegała na uznaniu, że skoro przyjęto Traktat lizboński, Polska nic nie może zrobić, żeby zwiększyć swoje znaczenie i wpływy w UE. Co najwyżej możemy przytakiwać możnym Unii, czyli Niemcom i Francji […] Konformizm w Unii w latach 2007-2011 objawiał się elementarnym brakiem odwagi i zmysłu taktycznego. Praktycznie w żadnej ważnej sprawie nie staraliśmy się budować koalicji (co skutecznie robił zarówno mój rząd, jak i firmowany przez PiS gabinet Kazimierza Marcinkiewicza), które zapewniłaby realizacje polskich interesów”[36].

    W latach 2015-2023 Polska rzuciła rękawice Unii, podejmując zmiany w sądownictwie, podkreślając wyższość konstytucji RP nad prawem europejskim, kwestionując prawo KE do poszerzania swoich kompetencji oraz odrzucając wyroki TSUE jako wydawane ultra vires. Jednocześnie jednak Polska nie traciła nadziei na kompromis z Komisją Europejską, negocjowała z nią i w wielu wypadkach zgadzała się na trudne dla siebie warunki przez nią stawiane.

    Przygotowywana obecnie zmiana traktatów to plan dalszego okrojenia praw państw członkowskich i uczynienia z Unii scentralizowanego państwa federalnego. Pojawiło się więc nowe zagrożenie dla niepodległości Polski, z którym będziemy musieli się zmierzyć w następnych latach.

     6. Czy państwo polskie jest w ogóle jeszcze możliwe?

    Ekspert Klubu Jagiellońskiego pisząc o filozofii politycznej PiS sceptycznie pytał przed wyborami 2019 r.: „Można się słusznie oburzać, że żyjemy w państwie z kartonu. Zasadnym jest pytanie, czy jego budowa w polskich warunkach była w ogóle możliwa?”

    Dzielił się czytelnikami następującą refleksją: „Może po prostu elita partii rządzącej zrozumiała, że budowa silnego państwa w 2019 nie jest możliwa? Że państwo jest w stanie osiągać sukcesy na wąskich odcinkach pod warunkiem koncentracji zasobów, wyboru najprostszych narzędzi i opakowania ich w pudełko wielkich narracji? Czy to miks Bartłomieja Sienkiewicza i Jarosława Marii Rymkiewicza – małe zmiany wpisane w wielkie wizje? Więcej się po prostu nie da?[37] Jego zadaniem wynika to z ogólnej sytuacji na świecie, kiedy wielkie korporacje mają więcej do powiedzenia niż większość państw, a dominacja Ameryki się kończy. Powtarza znany od lat argument: „Państwa narodowe są […] coraz bardziej bezradne wobec nowych podmiotów i mają tylko dwa wyjścia. Mogą albo zgodzić się na powstanie niehierarchicznej, międzynarodowej sieci politycznej, w której państwa będą funkcjonowały na równi z innymi podmiotami (wtedy można wybrać demokrację liberalną kosztem suwerennego państwa), albo skonsolidować władzę i spróbować utrzymać hierarchiczny ład z dominacją państwa (kosztem liberalnej demokracji). Można zaryzykować tezę, że Jarosław Kaczyński wybrał drugą strategię”[38].  

    Ale ten politologiczny banał jest fałszywy, bo – po pierwsze – te „inne podmioty”, o których mowa, mimo że potężne, nie hasają sobie do woli i bez kontroli po silnych państwach. Po drugie zaś – owa międzynarodowa sieć jest hierarchiczna i nie wszystkie państwa tracą kontrolę nad swoim losem. Po trzecie, przeżywamy właśnie ostre zahamowanie procesu globalizacji i pojawienie się na nowo geopolitycznej rywalizacji mocarstw. Po czwarte przed Polską otworzyła się jeszcze inna, już wspomniana, możliwość: być częścią Unii jako imperium, z którym liczą się najpotężniejsze nawet  koncerny. Kto tego nie widzi, jest zaślepiony. Jest przy tym rzeczą oczywistą, że jeśli Unia nabiera cech państwa, to musi się to dokonywać kosztem państw członkowskich – ale w różnym stopniu, najsilniejsze, przede wszystkim Francja i Niemcy dzięki swoim wpływom w UE, zachowują, a nawet wzmacniają własną pozycję. Unia jako quasi państwo hierarchizujące swoje pod-jednostki polityczne, jak każde imperium ma już dzisiaj hegemoniczne centrum i mniej lub bardziej od niego odległe peryferia.

    W tej sytuacji historycznej i geopolitycznej, zwłaszcza biorąc pod uwag rosnące zagrożenie militarne ze strony Rosji, program wzmacniania państwa polskiego wydaje się nie tylko nierealistyczny, ale wręcz szkodliwy. Tak uważają nasi „Europejczycy” i taką politykę prowadzi Donald Tusk. Jarosław Kaczyński i jego zwolennicy sądzą, że również w obliczu zagrożenia dla suwerenności, którym jest centralizacja Unii, naszym obowiązkiem jest chronić i wzmacniać niepodległość Polski.

    Czy jednak cel wzmocnienia państwa powiódł się w czasie rządów PiS? Dane statystyczne jednoznacznie pokazują, jak bardzo Polska rozwinęła się gospodarczo w tym czasie. Luka cywilizacyjna, oddzielająca kiedyś nasz kraj od zachodniej części Europy, już prawie nie istnieje. Polityka społeczna skonsolidowała polskie społeczeństwo. Polska stała się groźnym konkurentem dla najsilniejszych państw w Europie, wyszła przed szereg, w którym ją ustawiano – i dlatego była tak ostro zwalczana, mimo – a może nawet po części dzięki – konfliktowi z Unią polityczne znaczenie Polski wzrosło. Za kulisami przedstawiciele państw słabych gratulowali Polsce odwagi, a dla wielu Europejczyków odrzucających obecną rewolucję obyczajowo-etyczną i broniących europejskiego sposobu życia, Polska w latach 2015-2023 była źródłem otuchy i nadziei.

    Donald Tusk wygrał wybory tylko dlatego, że przyjął znaczną część programu PiS-u – oczywiście tylko w kampanijnych deklaracjach. Jak słusznie zauważono, Polacy głosowali, by w Polsce było tak, jak za rządów PiS, tylko bez PiS-u.

    Nawet Aleksander Hall w cytowanej już książce przyznaje, że mroczne opowieści o totalitaryzmie w Polsce były przesadzone, a nawet oszczercze:

    „Nie zgadzam się z tezą, że za rządów prawa i Sprawiedliwości nic strasznego się nie stało, ale irytują mnie również ludzie twierdzący, że w Polsce powstaje ustrój totalitarny albo, że już panuje w niej dyktatura, formułując tego typu opinie, chcą oni zazwyczaj zmobilizować społeczeństwo do walki ze złym PiS-em. Niemniej przesada przynosi najczęściej skutek odwrotny do zamierzonego. Polska z pewnością nie jest państwem totalitarnym ani dyktaturą. Nie jest już jednak klasyczną demokracją konstytucyjną[39]”.

    Po 13 grudnia okazało, że to, co budziło zaniepokojenie obrońców praworządności i konstytucji w czasie rządów PiS, dopiero teraz rozwinęło się w pełni i stało się rzeczywistością.

    Obecnie Polska faktycznie nie jest już demokracją konstytucyjną. Nie jest demokracją, gdyż rządzący za swój cel obrali całkowite zniszczenie PiS, partii, która w wyborach uzyskała 35% poparcia – co jest rezultatem, o którym mogą tylko marzyć partie rządzące w wielu krajach europejskich. Nie jest demokracją konstytucyjną, gdyż rządy odbywają się przy otwartym lekceważeniu konstytucji – teraz za zgodą Komisji Europejskiej[40].

    Hall oskarżał Jarosława Kaczyńskiego, że nie szanuje instytucji państwa i że raczej dekonstruuje niż buduje[41]. Jednocześnie pisze o „systemie”, zakładając, że jednak coś „systemowego” zostało zbudowane. Przewidywał jednak, że jeśli obóz władzy utraci wysokie poparcie społeczne – „grozi mu rozsypanie się jak zamkowi z piasku, pomimo wszystkich instytucjonalnych bezpieczników[42], bo jest oparty na ludziach posłusznych, lecz z wadami charakterologicznymi. Niewątpliwie różne motywy odgrywają rolę w polityce i różni są w niej ludzie, także po stronie PiS. Ale wokół Jarosława Kaczyńskiego i jego partii skupiali się i skupiać się będą ludzie działający w życiu publicznym z pobudek ideowych – dlatego, że chcą silnej, niepodległej Polski, że przekonuje ich ów cel tak wyraźnie zaznaczający się w całej działalności politycznej Jarosława Kaczyńskiego. Ta idea będzie trwała, „kiedy my żyjemy”; ta praca będzie podejmowana, niezależnie, jak dalej potoczą się nasze losy, jak bardzo syzyfowa się ona okaże.

     

    Tekst w wersji drukowanej ukaże się już wkrótce w książce: Jan Draus, Adam Chmielecki (red.), Księga Jubileuszowa Jarosława Kaczyńskiego w 75 rocznicę urodzin, Poznań: Zysk  i S-ka.

     

     

    [1] Aleksander Hall, Anatomia władzy i nowa prawica, Kraków-Rzeszów 2021, s. 74. 

    [2] Jarosław Kaczyński Inteligencja i sprawy polskie. Głos, 22, 1979, s. 23, cytuję za: Krystian Kratiuk, Jarosława Kaczyńskiego krytyka Adama Michnika w latach 1979–1993, Annales Universitatis Paedagogicae Cracoviensis, Studia Politologica XIV (2015), s. 115-123.

    [3] Tamże, s. 25.

    [4] Richard Butterwick, Światło i płomień. Odrodzenie i zniszczenie Rzeczypospolitej (1733-1795), Kraków 2020, s. 18.

    [5] Dzieje Polski nowożytnej t. 2, wyd. 3, Warszawa 1986, s. 114, cytat za Butterwick, Światło i płomień… s. 24.

    [6] Zob. https://dorzeczy.pl/opinie/553059/kaczynski-mowil-o-lamaniu-prawa-polska-ma-byc-zarzadzana-z-zewnatrz.html

    [7] Wypowiedź w przeddzień Święta Niepodległości w 2021 roku - https://polskieradio24.pl/artykul/2845540,Jaroslaw-Kaczynski-II-Rzeczpospolita-uczynila-z-Polakow-znow-znaczacy-i-wolny-narod-Europy

    [8] Jarosław Kaczyński, Polska naszych marzeń, Lublin 2011, s. 12.

    [9] Jacques Bainville, Dzieje dwóch narodów, Warszawa 2023, s. 66.

    [10]  Tamże, s. 73.

    [11] Zob. Jacek Kloczkowski, Polska czyli anarchia? Polscy myśliciele o władzy politycznej. Antologia tekstów, Kraków 2009.

    [12] Bainville, Dzieje dwóch narodów, s. 51.

    [13] Walerian Kalinka, Sejm Czteroletni, t. 1 Warszawa 1991, s. 74.

    [14] Por. Norman Davies, Vanished Kingdoms: The History of Half-Forgotten Europe, London 2011.

    [15] O dwóch takich … Alfabet braci Kaczyńskich. Rozmawiali Michał Karnowski i Piotr Zaremba, Kraków.  2006, s. 176.

    [16] Jarosław Kaczyński, Porozumienie przeciw monowładzy, Poznań 2016, s. 79.

    [17] O dwóch takich … s. 167.

    [18] Porozumienie…, s. 114.

    [19] O dwóch takich…, s. 173-174.

    [20] Porozumienie… s. 98.  W podobnym kierunku zmierzały moje rozważania w: Demokracja peryferii, Gdańsk 2003.

    [21] O dwóch takich, s. 219.

    [22] Por. Waldemar Paruch, Realizm a wartości. Prawo i Sprawiedliwości o polityce zagranicznej, Instytut Europy Środkowej, Lublin 2012, s. 36.

    [23] Paruch, Realizm a wartości, s. 45.

    [24] Czas na zmiany. Z Jarosławem Kaczyńskim rozmawiają Michał Bichniewicz i Piotr M. Rudnicki, Warszawa (bez daty), s. 94.

    [25] O dwóch takich…, s. 219.

    [26] O dwóch takich... s. 169.

    [27] Andreas Nölke, Arjan Vligenthart, Enlarging the Varieties of Capitalism: The Emergence of Dependent Market Economies in East Central Europe, World Politics 61, no. 4 (October 2009), 670–702.

    [28] Jednocześnie w Polsce wcześniej niż gdzie indziej zaznaczył się podział na „Somewheres” i „Anywheres”. Zob. David Goodhart, The Road To Somewhere. The New Tribes Shaping British Politics, London 2017.

    [29] Czas na zmiany, s. 20.

    [30] Jarosław Kaczyński, Sojusz mądrych. Tygodnik Solidarność, 27(64), 1989, s. 5.

    [31] Czas na zmiany, s. 86.

    [32] Tamże, s. 87-88.

    [33] Tamże, s. 88.

    [34] Tamże, s. 92.

    [35] Tamże, s. 94-95.

    [36]  Kaczyński, Polska naszych marzeń, Lublin 2011, s. 21.

    [37] Marcin Kędzierski, Filozofia polityczna PiSu, Pressje 4/19, Wypalony Lewiatan, s. 18- 24, cytat s. 24.

    [38] Tamże, s. 19.

    [39] Aleksander Hall, Anatomia władzy, s. 70.

    [40] Więcej na ten temat pisałem w: Rządy prawa czy rządy ludzi? Władza i prawo w sporze o „praworządność”. Horyzonty Polityki, 15(50), 2004, s. 15–44.

    [41] Hall, Anatomia władzy, s. 73-74.

    [42] Tamże, s. 75.

    Komentarze (0)

    Czytaj także

    Rogera Scrutona powrót do domu (cz. 1)

    Po śmierci sir Rogera Scrutona pisano o nim, że był myślicielem głębokim, ale kontrowersyjnym. No cóż, płytcy myśliciele, w tym filozofowie, rzeczywiście zazwyczaj nie są kontrowersyjni, bo unikanie za wszelką cenę tez, które mogłyby wzbudzić kontrowersje, nieuchronnie prowadzi do spłycenia myśli.

    Zdzisław Krasnodębski

    15 min

    Rządy prawa czy rządy ludzi? Władza i prawo w sporze o „praworządność”

    Od 2015 roku praworządność stała się nieoczekiwanie jedną z głównych kwestii politycznych i najgorętszych tematów w Unii Europejskiej.

    Zdzisław Krasnodębski

    15 min

    Widziane z Warszawy, widziane z Brukseli: Echo heidelberskiego przemówienia

    20 marca premier Mateusz Morawiecki wygłosił bardzo ważne przemówienie na Uniwersytecie w Heidelbergu.[1] Warto porównać je z przemówieniem prezydenta Emmanuela Macrona na Sorbonie w roku 2017 oraz z wystąpieniem kanclerza Olafa Scholza na Uniwersytecie Karola w Pradze pod koniec sierpnia 2022 r.

    Zdzisław Krasnodębski

    10 min