Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wspieraj nas
Wesprzyj

Pluralizm zagrożony, czyli o francuskich mediach słów kilka

2023-08-02
Czas czytania 7 min
Francuska prasa celuje w udzielaniu pouczeń, rozpisywaniu się o demokracji, europejskich wartościach i państwie prawa. Tymczasem, wśród państw demokratycznych, to właśnie we Francji najlepiej widać brak pluralizmu, a najbardziej niepokojącym zjawiskiem jest niemal totalitarna jednomyślność francuskich mediów. Francuscy dziennikarze zgłaszają poważne obawy dotyczące wolności prasy w Polsce, gdzie dwie trzecie mass-mediów nie popiera rządu i nie przestaje go atakować. Ponadto w Polsce, w przeciwieństwie do Francji, jedna trzecia mediów jest konserwatywna i nie wyznaje progresizmu.


We Francji 90-95% środków masowego przekazu to media postępowe. Z kolei o francuskich, bardzo wpływowych, media publicznych można by wręcz powiedzieć, że są ultrapostępowe. Choć ok. 30% Francuzów oddało swój głos na Marine Le Pen lub Erica Zemmoura, to wydaje się, iż we francuskich mediach publicznych na jednego z nich, w najlepszym razie, zagłosowało 1-2% (kto wie, może nawet 0%) prezenterów, dziennikarzy czy publicystów. Choć 70% Francuzów życzyłoby sobie wstrzymania imigracji, to podczas setek tysięcy godzin czasu antenowego, jakim dysponują media publiczne, znajdzie się co najwyżej trzech, dwóch, kto wie, może nie znajdzie się nawet ani jeden dziennikarz, aby wypowiedzieć publicznie podobny pogląd. Krótko mówiąc wszyscy myślący inaczej niż progresywiści są przedstawicielami skrajnej prawicy, której lepiej byłoby nie dopuszczać do głosu. Jeszcze 30 lat temu sytuacja wyglądała inaczej, ale z czasem, krok po kroku, pozbyto się wszystkich myślozbrodniarzy.

Choć we Francji media prywatne są nieco mniej lewicowe od publicznych, to jednak i one tak naprawdę promują światopogląd „progresywny”. Istnieją tylko cztery wyjątki: całodobowy kanał informacyjny CNews, radiostacja Europe1, czasopismo Valeurs actuelles i media spod znaku Figaro. Publicyści zatrudnieni w pozostałych pięćdziesięciu środkach masowego przekazu nigdy nie wypowiedzą się krytycznie o imigracji, teorii gender itp., gdyż coś podobnego byłoby tam nie do przyjęcia. Co gorsza, nie licząc debat wyborczych, wszelkie debaty pomiędzy reprezentującymi odmienne poglądy specjalistami od poszczególnych dziedzin zwyczajnie zniknęły.

W ostatnim czasie redakcja Journal du Dimanche (JDD) podjęła kilkutygodniowy strajk, ponieważ właściciel tego tygodnika zamierzał uczynić jego redaktorem naczelnym Geoffroya Lejeune’a, byłego redaktora naczelnego pisma Valeurs actuelles. Aż 96% pracujących dla tej gazety dziennikarzy, zagłosowało za rozpoczęciem strajku w razie niespełnienia dwu warunków, mianowicie rezygnacji z mianowania na kierownicze stanowisko byłego redaktora naczelnego skrajnie prawicowej gazety Valeurs actuelles oraz udzielenia redakcji gwarancji niezależności prawnej i wydawniczej.

Zauważmy, że mianem skrajnej prawicy we Francji nie określa się bynajmniej ludzi podających w wątpliwość wyniki wyborów i sens demokracji ani takich, którzy dążyliby do wprowadzenia rządów autorytarnych, lecz tych, którzy sprzeciwiają się imigracji, jak czyni to Geoffroy Lejeune, któremu zresztą (ideologicznie) blisko do Erica Zemmoura. Największe wrażenie robi wynik głosowania przeciw Lejeune’owi – 96% głosów to wynik idealnie wpisujący się w radzieckie standardy. Mimo że co najmniej 30% Francuzów reprezentuje poglądy identyczne z poglądami Lejeune’a, a 70% podziela je częściowo, to jednak aż 96% dziennikarzy zatrudnionych w redakcji JDD jednoznacznie potępia tę poglądy. Co więcej, poparcie dla strajku wyraziło publicznie ok. 40 stowarzyszeń dziennikarzy innych redakcji. Niemal wszystkie francuskie gazety określiły Valeurs actuelles mianem skrajnej prawicy, a przecież na łamach tego czasopisma nigdy nie nawoływano do przemocy, nie kontestowano demokratycznego ustroju ani wyników demokratycznych wyborów.

Czyż to nie „zabawne”, że ci sami dziennikarze, uważający się za niezłomnych bojowników o wolność, przeciwwagę dla rządu i gwarantów demokracji, poprosili w tej sytuacji o interwencję najpotężniejszego polityka we Francji, tj. prezydenta Emmanuela Macrona (przedstawiciela najwyższej władzy państwowej)? Macron odpowiedział na ich prośbę, zapowiadając utworzenie Stanów Generalnych ds. Informacji. Jak zwykle raczej trudno byłoby spodziewać się po tym politycznym ciele bezstronności oraz całościowego ujęcia omawianych kwestii. Minister Kultury Rima Abdul Malak zdążyła wyrazić zaniepokojenie cała sprawą i udzieliła poparcia strajkującym dziennikarzom, stwierdzając: „Wystarczy spojrzeć na CNews i na to, w co zamieniła się radiostacja Europe1, a wnioski nasuwają się same. CNews to bez wątpienia stacja skrajnie prawicowa. Uważam, że oni szkodzą demokracji. Jestem tego całkowicie pewna”. Zauważmy, że, podobnie jak CNews i Europe1, JDD znajdzie się wkrótce pod kontrolą Vincenta Bollorégo (francuskiego miliardera i katolika, który nie wstydzi się swojej wiary). I znów aż 90% dziennikarzy pogardza nim i uważa za skrajnego prawicowca narzucającego swoje "staroświeckie poglądy" wszystkim nabywanym przez siebie mediom. Tymczasem okazuje się, że Christophe Deloire, sekretarz generalny jednej z pozarządowych organizacji (wyznaczony niedawno przez Emmanuela Macrona na stanowisko generalnego delegata do Stanów Generalnych ds. Informacji) będzie teraz bronić dziennikarzy i tzw. wolności prasy. Organizacja Reporterzy bez Granic twierdzi jednak, że „gdziekolwiek Bolloré się pojawia, tam  zanika wszelkie niezależne dziennikarstwo. Bolloré jest niczym ogr, który pożera poszczególne media i przekształca je w podmioty opiniotwórcze”.

„Dziwnym trafem”, wszystkie te, pałające świętym oburzeniem, i, ma się rozumieć, całkowicie bezstronne dziennikarskie osobowości mają w zwyczaju milczeć, kiedy członkowie rządu przypuszczają atak na dziennikarzy z mediów uznawanych za niepostępowe i bynajmniej nie dostrzegają niczego zdrożnego w tym, że 90-95% francuskich środków masowego przekazu wyznaje progresizm i należy bądź to do państwa, bądź to do jednego z dziesięciu  miliarderów. Otóż przyszło nam żyć w dziwnych czasach, w których miliarderzy i tzw. lewica mają wypisane na sztandarach identyczne idee (gender, imigracja itd.). Tym postępowym miliarderom zależy przecież tylko na dobru ludzkości i planety. W żadnym razie nie uważają społeczeństwa konsumpcyjnego, otwartego tak, jak to tylko możliwe, za sprzyjające ich interesom i zgromadzonym fortunom. Jako urodzeni humaniści - lewicowi miliarderzy spędzają czas, walcząc o niezależność swoich własnych dziennikarzy, a miliarderami stali się najprawdopodobniej dlatego, że dzień w dzień zastanawiali się, jak mogliby pomóc swoim bliźnim. Ci lewicowi bogacze nie przejawiają najmniejszej chęci wpływania na władzę i jej decyzje, a nabywając poszczególne media, nie czynią tego, aby wywrzeć nacisk na polityków, lecz aby umożliwić obywatelom dostęp do bezstronnych i rzetelnych informacji, pomagając im w ten sposób w podejmowaniu mądrych życiowych wyborów.

Żarty na bok. Pozostaje nam odnotować fakt, iż liczne mass media głównego nurtu są własnością ultrapostępowych multimiliarderów, takich jak Bill Gates, Jeff Bezos, Mark Zuckerberg, Georges Soros et consortes. Na ich tle Elon Musk i Vincent Bolloré jawią się jako istni wybawcy pluralizmu, co jednak nie powinno przesłonić prawdziwego obrazu rzeczywistości. W demokratycznych krajach zachodnich już teraz większość najważniejszych kanałów informacyjnych i publicystycznych (telewizja, radio, media społecznościowe, prasa) pozostaje pod kontrolą multimiliarderów, co, w połączeniu ze sztuczną inteligencją, daje im możliwość oddziaływania na ludzkość na skalę dotąd niespotykaną.

 

Komentarze (0)