O idei losu
[2010]
1. Chcę mówić o i d e i losu, nie o jego pojęciu, ani poczuciu. Pojęcie losu to kwestia logiczna: dotyczy znaczenia pewnego słowa i zmierza do jakiejś definicji; metafizycznie jałowa. A poczucie losu to stan psychiczny, dobry na dywagacje psychologiczne, metafizycznie równie jałowe. Poczucie losu jest względem jego idei wtórne: to ona je rodzi, nie odwrotnie. Psychologię podstawia się dziś chętnie za metafizykę; np. w filozofii religii fantazjują bez końca o rzekomych „przeżyciach religijnych”, albo o „doświadczeniach mistycznych”. Filozoficznie jest to oszukaństwo: za towar markowy podsuwa się tanią namiastkę. Filozofia nie zajmuje się tym, co ludzie wyobrażają sobie i myślą, tylko tym, jak jest naprawdę.
Idea losu stanowi pewną metafizyczną perspektywę: szczególny punkt widzenia, z jakiego patrzymy na nasze życie i na otaczający nas świat. Ta perspektywa istnieje obiektywnie, nie zależy od nas. Nie my ją tworzymy, my ją tylko odnajdujemy. Jest z tym tak, jak ze zwykłą perspektywą optyczną. To nie moje oko stwarza punkt widzenia, który według praw geometrii rzutowej wyznacza jego perspektywę. Oko w ten gotowy punkt widzenia jedynie wchodzi, wstawiając weń swoją soczewkę – tak samo jak aparat fotograficzny. Psychologia nie ma tu nic do rzeczy. Wchodząc intelektualnie w perspektywę losu, tym samym wzbudzamy w sobie emocjonalnie i wtórnie poczucie losu, niejako przy okazji.
Terminu „idea” używam w sensie Kanta. Powiedziałby on, że idea losu jest pewną „zasadą regulatywną” (por. Windelband II/105), organizującą nasz sposób myślenia o świecie i życiu, choć nic konkretnego o nich nie mówiącą. Inne ustawia proporcje. Podobna jest w tym do idei nieskończoności. Ta przenika bowiem całą matematykę, ale jej treści nie da się ująć zadowalająco w żadnej definicji. Najlepiej jeszcze, choć tylko pośrednio, wyraża ją zasada indukcji matematycznej, ten nerw myślenia matematycznego.
Idea losu jest prastara. U Homera występuje jako mojra, co pierwotnie znaczyło „przydział”: to, co komuś „przydzielone”. Później u Greków pojawiło się inne nazwanie: tyche. Pierwotnie znaczyło tyle co „traf”: to, co się komuś „przytrafia”. Ojciec Bocheński (Europäische Philosophie der Gegenwart, 1951, s. 204) nazwał t y c h i c z n ą taką filozofię, która widzi i docenia ogromną rolę, jaką w życiu ludzkim gra element losu. W idei losu, jak zaraz zobaczymy, oba źródłosłowy greckie są zachowane: mojra i tyche, przydział i traf. Ukazują się w nich dwa oblicza losu.
2. Idea losu nie jest ideą prostą. Da się w niej wyodrębnić dwie prostsze idee składowe: pierwszą jest p r z e z n a c z e n i e, drugą jest p r z y p a d e k. Nasz los jest wypadkową tych dwojga: przeznaczenia i przypadku – jak na rysunku.
W tych składowych łatwo rozpoznajemy obie idee greckie: „przeznaczenie” to przecież grecka mojra – to, co los nam „przydzielił”; a „przypadek” to grecka tyche – to, co się nam losowo „przytrafia”.
Znany amerykański słownik Webstera (Webster’s New World College Dictionary), bardzo celny w swoich definicjach, za główną cechę losu ma to, że stanowi on jakąś agency beyond human control: jakiś „czynnik sprawczy poza zasięgiem ludzkiej woli”. Zauważmy, że można to odnieść do obu składowych: ani na to, co nam „przeznaczone”, ani na to, co w nas „trafia”, wpływu nie mamy żadnego. (Gdybyśmy mieli, nie byłby to „los”, tylko nasze działanie: przejaw naszej woli.) Zrządzenie losu jest czymś, co przychodzi z zewnątrz, spoza naszej woli – jako coś, co trzeba przyjąć i się z tym pogodzić, chcąc czy nie chcąc. Los nie pyta, czego chcemy.
Nieczułość losu na nasze pragnienia i chęci, choćby najgorętsze, to jego pierwszy rys n i e s a m o w i t y. Można rzec, że w słowie „los” wyrażamy niepojętą obcość otaczającego nas wszechświata. Od tej nieludzkiej obcości jesteśmy wprawdzie osłonięci błoną swojskiej codzienności. Co rusz jednak prześwituje przez tę błonę tamto coś – obce, groźne i niepojęte: beyond human control. I nie tylko prześwituje, lecz w tę codzienność nieraz wkracza. My zaś drętwiejemy wtedy ze zgrozy i mówimy – jeżeli coś rzec jesteśmy jeszcze w stanie: „to było uderzenie losu”. Niczego to oczywiście nie wyjaśnia, ani nie ma wyjaśniać. Jest jedynie artykułowanym wyrazem naszej bezradności – intelektualnej, emocjonalnej i pragmatycznej – gdy naprawdę stajemy oko w oko z losem.
Ktoś odpowie: „Przecież można coś zrobić!”. Owszem, czasem można. Jednakże to, czy gdzieś można, samo już jest wyrokiem losu, który akurat tutaj zostawił nam jakąś furtkę. Furtki takiej z reguły szukamy, gnani nadzieją, że może jest. Czasem jakąś znajdujemy, czasem nie. Czasem zaś z góry wiemy, że żadnej nie ma, i że cała nasza krzątanina jest tylko inaczej artykułowanym wyrazem naszej bezradności wobec losu i jego niesamowitego c h ł o d u. Chłód ten bowiem jest docierającą do nas w ten sposób uczuciowo nieludzkością wszechświata. Ona nas mrozi.
Jasno widział to Czesław Miłosz. Jego dziełem głównym jest moim zdaniem „Ziemia Ulro” (1977), co oznacza u niego ziemię wyzutą z wszelkiej wiary. A tam czytamy (s. 194/5):
„Jeżeli po miliardach lat ewolucji człowiek pojawił się na ziemi mocą przypadkowych mutacji, [to] jakiekolwiek przypisywanie wszechświatowi dobrych zamiarów wobec niego jest odmianą wyobrażeń religijnych. Innymi słowy, pomiędzy dziedziną wartości człowieka i niewzruszonymi prawami wszechświata brak najmniejszego związku (…). Jakiekolwiek też postulowanie życia ludzkiego w harmonii z Naturą, z kosmosem czy z uniwersalnym Rozumem jest tyle warte co wiara w rusałki i dziwożony (…). Człowiek jest sam – a jeżeli istnieją na jakichś planetach istoty obdarzone inteligencją, [to] tak samo pojawiły się mocą przypadku i tak samo są wszechświatowi obce.”
Pogląd na świat, jaki wyziera z tych słów Miłosza, nazwijmy t y c h i z m e m – filozofią losu. Ja ten tychizm podzielam.
Tychizmem jest także filozofia Stanisława Lema. Najdobitniej wyraża ją jego wypowiedź dla miesięcznika Znak (7-8/1969) zatytułowana „Wizja filozofa na krze”, ale również cała jego twórczość późniejsza.
Przeciwieństwem tychizmu jest a n t r o p i z m. Głosi on przewagę człowieka nad losem, albo przynajmniej jakąś ich w życiu równorzędność. Wyraża go znane powiedzenie, że „człowiek jest kowalem swojego losu”. Opozycję tych dwu poglądów na los ujął najkrócej dawno temu, jeszcze za mojej młodości, mój rodzony młodszy brat, potem znany profesor fizyki teoretycznej. Powiedział: „Człowiek nie jest kowalem swojego losu, tylko jego t r a g a r z e m”. Nie kształtuje swego losu, tylko go dźwiga – lepiej lub gorzej, co zresztą też zależy od losu: jaką przeznaczył nam naturę i jakie zsyła na nas przypadki.
3. Składowe losu nie są od siebie niezależne. Nie stoją każda sobie, jak wyrosłe obok siebie drzewa: tu czysty przypadek, tam moc przeznaczenia. Łączy je – jak powiedziałby Roman Suszko – pewna d i a l e k t y k a: w tym, co przypadkowe, ma udział przeznaczenie; a w tym, co przeznaczone, ma udział przypadek. Nazwijmy „polem losu” ten zbiór możliwości, z których realizacji krok po kroku układa się nasze życie. Zakreśla ono na tym polu losu pewną linię, swoją t r a j e k t o r i ę, której przebieg wyznaczają „wektory” przeznaczenia i przypadku. Dialektyka polega na tym, że wektory te nie są ortogonalne: modyfikują się wzajemnie. Obraz losu się przez to zaciemnia, coś jednak mimo wszystko widać.
Przede wszystkim los jest i n d y w i d u a l n y: inny mój niż twój, jeszcze inny jego czy jej. Oczywiście, są w nim także elementy wspólne wszystkim ludziom. Łącznie składają się na to, co określane jest jako conditio humana, „dola ludzka”. Jednakże prócz owej części wspólnej każde z nas ma tam również swoją cząstkę własną, ściśle indywidualną. Zilustrujmy ten ważny punkt prostym wykresem.
Niech prostokąt Z przedstawia ogół życiowo możliwych zdarzeń: wszystko, co komukolwiek może się przydarzyć: „życiową przestrzeń możliwości”. Punkty tej przestrzeni reprezentują różne rodzaje zdarzeń: jeden – spotkanie znajomego, drugi – spóźnienie na pociąg, trzeci – małą kradzież; i tak dalej. Losem danej osoby X jest tam pewne pole LX, dla każdej inne. (Przekrój wszystkich pól jest niepusty i oznacza wspólną ludzką dolę L = .) Trajektoria życia X-a leży w polu jego losu LX i może tam przebiegać rozmaicie. Faktyczny jej przebieg tX zależy od przypadku, nie wykracza jednak nigdy poza to pole. Po polu losu LX hula przypadek, ale granice jego hulankom wyznacza przeznaczenie.
Tak np. popełniamy w życiu różne głupstwa, wiele innych popełnić byśmy mogli. Są jednak takie, o których z góry wiemy, że tych byśmy nie popełnili: byłoby to bowiem wbrew naszej naturze. Elzenberg mówi: „Przeznaczenie to tylko inna nazwa naszej własnej natury”. Ja to odwracam i mówię: nasza natura to tylko inna nazwa przeznaczenia; inny jego aspekt.
Mawia się, że „okazja czyni złodzieja”. Nieprawda, ona go tylko u j a w n i a. Okazja to przypadek, który sprawia, że złodziejskość skryta w czyjejś naturze wychodzi z niej na jaw – także dla niego samego, bo przedtem mógł o niej nie wiedzieć. „Kraść, gdy tylko można” – takie zdarzenie musiało już mocą przeznaczenia leżeć w polu jego losu. W czyim nie leży, ten nie ukradnie, choćby mógł. Uczciwość jest to brzemię losu, jak inne.
Wykres pokazuje też, czym tychizm różni się od fatalizmu. Fatalizm jest tychizmem „punktowym” – skrajnym, ale silnie przemawiającym przez to do wyobraźni. Według niego trajektoria mojego życia nie tylko leży w zamkniętym przez los polu życiowej przestrzeni zdarzeń Z, lecz musi przejść tam także przez pewien określony punkt wyznaczony mi przez „fatum”, nie do ominięcia.
Prawzorem fatalizmu jest legenda o królu tebańskim Edypie. Wyrocznia delficka przepowiedziała mu, że zabije własnego ojca i poślubi własną matkę, czyli złamie dwa straszne tabu: ojcobójstwa i kazirodztwa. Edyp robił co mógł, by wyroku losu uniknąć, a stało się jak przewidziała wyrocznia. (Chcąc to pokazać na wykresie, starczy zaznaczyć na polu Edypa Le pewien punkt wyróżniony e. Musi oczywiście leżeć na trajektorii te oraz w indywidualnie „Edypowej” części tego pola: e є Le – L. Wszystkie możliwe trajektorie w polu Le przechodzą wtedy przez ten właśnie punkt.)
Tychizm to jest fatalizm zracjonalizowany, oczyszczony z treści przesądnych, np. astrologicznych.
4. Przeznaczenie racjonalnie pojęte ogranicza sferę przypadku. Zachodzi jednak również zależność odwrotna i to stanowi naszego losu drugi rys niesamowity. W wyższym porządku zdarzeń – tym, co nas poprzedził i nas przetrwa – samo nasze przeznaczenie też przydzielił nam przypadek! By to sobie uprzytomnić, przypatrzmy się naszemu przeznaczeniu bliżej, tej jego sztywnej ramie. Co ją tworzy?
Ramę naszego losu wyznaczają trzy czynniki przyrodzone i wzajem od siebie niezależne: nasz g e n o t y p, nasza epoka, i nasza w s p ó l n o t a plemienna. Inaczej mówiąc: to, j a c y się urodziliśmy; k i e d y się urodziliśmy; i wśród j a k i c h urodziliśmy się ludzi. (Wyjaśniam, że przez „wspólnotę plemienną”, zwaną także „ojczyzną”, rozumiem coś, na co składają się trzy wielkie rzeczy wspólne: wspólna mowa, wspólna ziemia i wspólna pamięć.) Ani genotyp, ani epoka, ani nasza wspólnota nie są kwestią naszego wyboru: każde stanowi składnik naszego przeznaczenia. Najważniejszy jest genotyp.
Przewrót w biologii, jaki dokonał się w drugiej połowie XX wieku, ujawnił, w jak ogromnej mierze nasz genotyp wyznacza nasz fenotyp: całą naszą indywidualną konstytucję cielesną i duchową – od zdrowia i aparycji poczynając, a na inteligencji, temperamencie i charakterze kończąc. Nasz genotyp jest naszą naturą, a nasza natura to my.
Nie jest tak, że „tu ja, a tam moje geny”; bo te moje czynne geny to właśnie ja. Prekursorem tej świadomości był Nietzsche. W „Zarathustrze” mówi on o „gardzicielach ciała” (von den Verächtern des Leibes):
„Gardzicielom ciała chcę słowo rzec. (…) Ciało to jest wielki rozum (eine grosse Vernunft), [a] narzędziem ciała, bracie mój, jest także twój mały rozum. Mówisz „Ja” i jesteś z tego dumny. Czymś większym jednak – w co ci trudno uwierzyć – jest twoje ciało i jego wielki rozum: ten, co nie mówi Ja, tylko czyni Ja. (…) W twoim ciele więcej jest rozumu niż w całej twojej mądrości.”
Sto lat później do tego samego wniosku doszedł Popper. W jego „Świecie skłonności” (1996, s. 56/7) czytamy:
„[Wiedza a priori jest to] taki rodzaj wiedzy, którą organizm posiada wcześniej niż doświadczenie zmysłowe; jest to, mówiąc ogólnie, wiedza wrodzona. (…) Sądzę, że około 99% wiedzy wszystkich organizmów ma charakter wiedzy wrodzonej.”
Nowa biologia zmienia cały nasz sposób myślenia o sobie i świecie. Pierwszy zrozumiał to Lem, lecz także te moje wywody są już tej przemiany objawem i następstwem. Idzie ona w kierunku tychizmu. „Geny to potęga”, mawia pani dentystka Danuta Jędruszczak. Zapewne myśli przy tym głównie o zębach swoich pacjentów, ale ma rację ogólnie. Z genem nie wygrasz – ni z cudzym, ni z własnym. Dotyczy to tak samo zębów, jak charakterów albo inteligencji. Ich jakość indywidualna jest naszym przeznaczeniem, poprawić jej się nie da.
Tychizm nowej biologii przeczy lewackiej pedagogice z jej antropicznym chciejstwem i zbrodniczą głupotą. Nawołują demagogicznie, by „uczyć młodzież nie encyklopedycznej wiedzy, tylko samodzielnego myślenia” – choć nie dali ni cienia dowodu, że to możliwe. Samodzielność myślenia jest darem losu, jak spryt lub wdzięk: ma się ją, albo nie ma. Ta zaś „aktywizacja samodzielnego myślenia”, jak ją elokwentnie nazywają (por. np. Maria Wanat-Goriaczko „Głos polemiczny”, Edukacja Filozoficzna 35/2003), polega praktycznie na tym, że się podjudza młodzież do zarozumialstwa i bezczelności.
Jedno trzeba jednak przyznać. W nierównym podziale swoich darów los odsłania swój trzeci rys niesamowity. Jak ktoś rzekł, „los nie zna co to moralność”. (Roger Vailland Dziwna zabawa, motto.) Przeciwieństwo postaw tychicznej i antropicznej rysuje się w tym miejscu najostrzej: prawoskrętnego pogodzenia się z losem i lewoskrętnego przeciwko losowi sprzeciwu. Która z tych postaw jest racjonalna, a która irracjonalna? Wokół tej kwestii toczy się w świecie Zachodu spór i bój.
5. Tu dygresja, lecz ważna. Pytają z głupia frant: kiedy w życiu płodowym zaczyna się człowiek? Pytają ignorancko lub podstępnie, bo odpowiedź jest prosta: zaczyna się w chwili poczęcia, czyli od z y g o t y! Stwarza go wielki wybuch energii życiowej, którą wyzwala złączenie się dwóch komórek haploidalnych – ojcowskiego plemnika z macierzyńskim jajem – w jedną diploidalną, zwaną „zygotą”. To ten wybuch wrzuca nas w istnienie i określa nasze przeznaczenie – od płci poczynając. Jeżeli złączyła się w nim para chromosomów XX, to powstała dziewczynka; a jeżeli para XY, to powstał chłopiec. To zaś są dwa losy nader różne, w istocie dwie odmiany człowieczeństwa.
W zygocie jest już nasza dusza, choć jeszcze uśpiona – jak w narkozie. W języku genotypu zapisana jest tam cała nasza indywidualność intelektualna, emocjonalna i moralna. Wszyscy zaczynaliśmy od zygoty, bo nie poród przecież nas stworzył, ani cesarskie cięcie.
Poczęcie to w naszym życiu chwila „zero”, od niej biegnie nasz licznik. Kwestionowanie tego fundamentalnego faktu jest nikczemną sofistyką albo zwyczajną ciemnotą.
6. Genotyp – to, co wrodzone i stałe – jest dominantą naszej osobowości i naszego przeznaczenia. Jednak nie on sam je wyznacza.
W osobowości wyróżniam trzy warstwy jej podatności na wpływy otoczenia: zewnętrzną α – społecznie giętką, którą kształtuje się łatwo; pośrednią β – społecznie plastyczną, którą kształtuje się z trudem; oraz wewnętrzną g – społecznie sztywną, która kształtować nie daje się wcale.
Kształt warstwy α – nazwijmy ją „adaptacyjną” – wymuszają bezpośrednio naciski społeczne otoczenia, jego doraźne sankcje. (Na przykład: uczeń odezwie się bezczelnie do nauczyciela. To raz mu w papę – i już wie, jak się odzywać. Warstwa α zmieniła mu się momentalnie.) Warstwa α jest sprężysta jak piłka: jej społeczne odkształcenie trwa dopóty, dopóki na osobowość ciśnie formująca ją siła społeczna σ: dopóki trwa realne zagrożenie sankcją. Po jej odjęciu osobowość wraca natychmiast do swego kształtu przyrodzonego: do „stanu natury” – jak powiedziałby Hobbes – w którym życie ludzkie jest „paskudne, bydlęce i krótkie” (nasty, brutish, and short).
Warstwę α stanowi świadomość społecznych reguł gry indukowana obawą przed sankcjami za ich naruszenie. Żyjąc w grupie, osobnik musi stosować się do jej reguł, bo widzi, że grupa jest od niego fizycznie i moralnie silniejsza; że z nią nie wygra.
Inaczej jest z warstwą β. Ta formuje się trwale, jak żelazo pod młotem. Ugina się dużo trudniej niż warstwą α, ale co się raz ugnie, to zostaje. Na tym właśnie polega „plastyczność” wszelkiego materiału. Warstwę β stanowią cechy osobowości n a b y t e, przeważnie w dzieciństwie. Składają się na nie o d r u c h y wdrożone społeczną tresurą, czyli długotrwałym i jednokierunkowym naciskiem otoczenia; a także n a w y k i nabywane automatycznie przez naśladowanie panującego zwyczaju: „inni tak robią, to ja też”. (Oczywistym przykładem jest nasz język macierzysty.) W warstwie β leżą także nasze maniery i gusta. Ogólnie leży w niej wszystko, co zwie się „ucywilizowaniem” i przeciwstawia „barbarzyństwu” oraz „dzikości”. Kształt warstwy β sprawia, że pewne zachowania stają się dla nas „nie do pomyślenia”.
Warstwę β nazywam „cywilizacyjną”. Stanowi część naszego losu, bo formują ją dwa pozostałe czynniki naszego przeznaczenia: epoka, w której przyszło nam żyć, i wspólnota, w którą wrośliśmy. Max Weber mówi: „Różnice kultury i smaku to najtrudniejsze do pokonania bariery stanowe”. Zdaje mi się wątpliwe, czy w ogóle można je pokonać w jednym pokoleniu.
Warstwa g zależy tylko od genotypu i stanowi jądro osobowości. Jest w nim całe nasze usposobienie. Ono też określa, w jakim stopniu warstwy α i β danego osobnika są podatne na wpływy otoczenia. (Bo stopień ten – „skłonności społeczne” – oczywiście też jest osobniczo różny.)
Jądro g jest nieczułe na oddziaływania społeczne. Nie imają się go prośby ani groźby, perswazje ani manipulacje: jest twarde jak diament. Można je strzaskać, nie można go wgiąć. W chwili „zero” określił je wyrok losu: „takim – czy taką – będziesz”; lękliwym lub śmiałym, prawdomównym lub kłamliwym, samodzielnym w myśleniu lub naśladowczym – i tak dalej po wszystkich współrzędnych ludzkiego usposobienia. Chcieć ten wyrok zmienić, to daremnie spierać się z losem. Skłonność do takich sporów – jeżeli u kogoś jest – też zresztą była już zapisana w warstwie g. Poza pole swojego losu nikt wyjść nie zdoła.
Warstwa g zmienia się tylko populacyjnie. To znaczy: eliminacja nosicieli pewnych genów może sprawić, że w puli genowej danej populacji ich udział się zmieni. Tak powstały chociażby rozmaite rasy psów – wszystkie z udomowionego wilka, przez dziesięć tysięcy lat. Wybitny genetyk radziecki Mikołaj Wawiłow, który potem (1943) zginął w czeluściach gułagu, rzekł w dobie łysenkizmu: „W nauce dokonuje się selekcja naturalna ludzi bez genu przyzwoitości”. (В науке происходит отбор людей без гена порядочности.) A jak jest dzisiaj?
7. Nasz genotyp został zapisany w zygocie jako podwójny, „diploidalny” komplet chromosomów: po 23 od ojca i od matki, razem 46. Powieliły go potem wszystkie komórki organizmu. W tym, jak ów komplet powstaje, widać najlepiej wspomniany już drugi rys niesamowity losu: jego loteryjność.
Komórki rozrodcze zwie się zbiorczo „gametami”: zygota jest połączeniem dwóch gamet. W gamecie komplet chromosomów jest pojedynczy, „haploidalny”: liczy ich jedynie 23 i zwą go wtedy „genomem”. Nasz genotyp to połączenie dwóch genomów, macierzyńskiego z ojcowskim.
Organizm wytwarza gamety ze zwykłych komórek diploidalnych w procesie zwanym „mejozą”, czyli „zmniejszaniem” (meion znaczy mniej). Proces ten – w swojej kombinatoryce przepiękny – sprawia, że z jednego genotypu powstaje wiele różnych genomów: 223, a więc około dziesięciu milionów, każdy genom inny. Prawdopodobieństwo warunkowe, że przy danych rodzicach złoży się z ich genomów akurat nasz genotyp, jest znikome: wynosi (1/223)2, więc około jednej stubilionowej.
Wybranie z tej ogromnej urny genotypów akurat tego naszego było na loterii życia wielkim przypadkiem. A to on określił naszą osobowość, jej jakość i wartość, z nimi zaś także nasze przeznaczenie. Z bezliku innych możliwości wybrał nas i nasze przeznaczenie na chybił trafił, jak popadło.
W ogromnej przypadkowości naszego losu jest coś, co zadziwia i niepokoi – choć może nie powinno, bo w końcu cóż w tym takiego: loteria jak loteria, tyle że większa niż się myślało. A jednak coś tu niepokoi. Ten nasz wgląd w genetyczny mechanizm naszego losu zdaje się czymś zarazem wspaniałym i przerażającym; czymś – jak to ujął Paweł Hertz – już nie na naszą miarę skrojonym.
8. A gdzie wolna wola? Jest i ona – tam, gdzie los daje nam wolną rękę: na polu Lx. Posuwając się po trajektorii życia tx, trafiamy w sytuacje, które nazywam „rozstajnymi” – jak ten punkt s na rysunku:
Stawiają nas one przed wyborem między dwiema otwierającymi się w nim możliwościami, przed alternatywą „p czy p’ ”: obstawić w Monte Carlo czerwone czy czarne; przyjąć jego oświadczyny czy je odrzucić; udać się do Smoleńska pociągiem czy samolotem? Tutaj rozstrzygamy my, nie los; choć to on nam wybór daje, nie my sobie. Z tychicznego punktu widzenia wolny wybór jest szczególnym rodzajem przypadku. Marian Smoluchowski określał „przypadek” jako zdarzenie, w którym „mała przyczyna pociąga wielkie skutki”: jest do nich energetycznie nieproporcjonalna. W sytuacji rozstajnej taką „małą przyczyną” będzie nasz akt wyboru, to znaczy my sami. Trzymajmy się słynnej formuły Smoluchowskiego.
Przeznaczenie nie wyklucza wolnej woli, ogranicza ją tylko. Niektórym trudno się z takim wędzidłem pogodzić i szukają remedium w „myśleniu pozytywnym”, albo snują miraże życia bez kresu dzięki transplantacjom (jak Zbigniew Religa, zanim zmarł). Wymyślili nawet nową zasadę niby naukową – nazywają ją „zasadą antropiczną” – według której świat jest urządzony specjalnie dla nas, a my jesteśmy jego „gospodarzami” (Kim Ir Sen, Jerzy Buzek). Jeszcze inni obejmują ramionami drzewa, by wchłaniać z nich długowieczność, albo w tymże celu dają się zakopywać po szyję w ziemi, którą zwą wtedy z grecka „Gają”.
Antropizm – czyli mniemanie, że człowiek jest panem swojego losu – to wyraz rozplenionego egotyzmu i megalomanii, odbierających ludziom rozum.
9. Tychizm to przeświadczenie, że człowiek jest p o d d a n y m losu. Jak ma się ono do chrześcijaństwa?
To zależy do jakiego, bo jest chrześcijaństwo lewoskrętne – antropiczne, i jest prawoskrętne – tychiczne; choć tamto dzisiaj góruje. Najłatwiej widać to po różnie pojmowanej roli Kościoła. Antropiczni mówią: „Kościół służy człowiekowi” – i sądzą, że go tym pochwalili. Tychiczni mówią: „Kościół służy nie człowiekowi, tylko chwale Bożej” – czego tamci pojąć nie mogą, bo antropiczni. „Człowiek” jest dla nich „wartością najwyższą”, wszystko ma służyć jemu; Bóg pewnie też.
Chrześcijaństwo tychiczne wiedzie swój rodowód od św. Augustyna (354 – 430), z jego nauki o łasce. Antropiczne zaś ma swego przodka w Joachimie de Fiore (1132 – 1202) i w jego zapowiedzi zrównania się człowieka z Bogiem. Współcześnie wcielają je chmary chrześcijańskich postępowców – od „teologii wyzwolenia” po ks. Tischnera i jego duchowych sobowtórów.
Według Augustyna nie dlatego ktoś zostaje zbawiony, że żył po Bożemu; wręcz odwrotnie: dlatego żyje po Bożemu, że już został zbawiony – zanim się urodził. Łaska spływa na nas jak przeznaczenie. Można rzec po dzisiejszemu, że zbawieni albo potępieni jesteśmy już w zygocie mocą wyroków Bożych równie niezbadanych jak wyroki losu.
Tychizm ma z chrześcijaństwem także inny jeszcze związek, ogólniejszy. Hegel powiedział słusznie: „Religia zaczyna się z świadomością, że jest coś wyższego niż człowiek”. Los j e s t wyższy. Dlatego idea losu jest ideą religijną.
10. Pod sam koniec życia Elzenberga odwiedzał go w warszawskim szpitalu przy ul. Spartańskiej Tadeusz Czeżowski. W trakcie jednej z tych wizyt powiedział do niego w swoim duchu i stylu: „Rok później, rok wcześniej – co za różnica”; na co Elzenberg bardzo się żachnął. Tychikiem był Czeżowski – ten „stoik rzymski”, jak go określił Kotarbiński – nie Elzenberg. Miał inne przewagi, i to duże, tej jednak nie.
Morał tej szpitalnej przypowieści jest taki: antropizm i tychizm to nie są dwa poglądy. To są dwa typy osobowości, typ A i typ T. Mówiąc za Kantem, są to dwie przeciwne sobie zasady r e g u l a t y w n e naszego myślenia o życiu i świecie. Takich zasad nikt nie wybiera: przydziela je nam los – już w zygocie. Mamy je nie w głowie, lecz w trzewiach, jak grupę krwi, albo jak swą prawo- lub leworęczność. Własną zasadę regulatywną można sobie co najwyżej uświadomić; zmienić ją nie jest w naszej mocy; ani w mocy czyjejkolwiek perswazji lub argumentacji. Bo ta zasada to właśnie my, nasz los.
* Pierwodruk tekstu: Edukacja Filozoficzna vol. 50/ 2010.
Czytaj także
Wolność słowa w cywilizacji Zachodu
Temat jest trudny, bo dotyka idei wolności. Ta zaś kryje w sobie niełatwe do rozwiązania antynomie.
Komentarze (0)