Wolność słowa w cywilizacji Zachodu[1]
1. Temat jest trudny, bo dotyka idei wolności. Ta zaś kryje w sobie niełatwe do rozwiązania antynomie.
Gdy daje się wolność słowa, niczym jej nie ograniczając, daje się tym samym możność jej złego użycia – np. szerzenia poglądów błędnych, szkodliwych, może nawet zgubnych. Wbrew więc zasadzie, że dobro rodzi tylko dobro, tu jest jakby inaczej: z dobra wolności rodzi się zło jej nadużycia. To jest antynomii strona obiektywna. A z nią wiąże się druga, subiektywna: dając wolność, godzimy się już z góry na zło jej nadużycia i stajemy się mu w ten sposób współwinni. Słusznie też można nam wtedy zarzucić: „Gdybyście nie dali im gadać głupot, nie sprowadziliby nieszczęścia”.
Weźmy przykład. Pamiętamy wszyscy niedawne straszne zajścia w toruńskim technikum budowlanym, gdzie na lekcjach uczniowie znęcali się nad swoim nauczycielem angielskiego, lżąc go i poniżając fizycznie. Wypowiedział się w tej sprawie między innymi Jacek Kuroń, osobistość dość znana. Oto jego słowa:
Gdy przeczytałem reportaż o incydencie w toruńskim technikum, w pierwszej chwili pomyślałem: prawdę mówiąc, sytuacja nie pogorszyła się, lecz polepszyła. Wcześniej bowiem siła była po jednej stronie – nauczyciele bezwzględnie prześladowali uczniów. A teraz powstała pewna równowaga sił – prześladowani są i jedni, i drudzy.[2]
Człowieku – chciałoby się zawołać – czy ty w ogóle rozumiesz, co mówisz? Tak właśnie wygląda subiektywna strona naszej antynomii: pozwalać na takie wybryki słowne, czy nie pozwalać? Pozwalając, sami przyczyniamy się do niszczenia szkoły. Nie pozwalając, sami podcinamy wolność słowa. Tak źle i tak niedobrze.
2. W świecie Zachodu – od Wilna do San Francisco – toczy się dziś ostra walka polityczna o duchowy kształt naszej cywilizacji. Ścierają się w niej dwie sprzeczne dążności: z jednej strony rozkiełznane libertyństwo, z drugiej chrześcijańska obyczajność. Libertyn odczuwa powściągi zawarte w tej obyczajności jako nieznośne ograniczanie swej „podmiotowości”. A ta „podmiotowość” – jak „samorealizacja”, „indywidualne kreowanie wartości” i podobne skrzydlate słówka – to jedynie synonimy rozwydrzenia.
Oto wiadomość z frontu owej walki, jedna z tysiąca. Prasa doniosła właśnie, że do trzydziestu szkół warszawskich wprowadzono stałe posterunki policyjne, a do końca roku ma ich być 250 („Rzeczpospolita”, 13.1.2004). Mamy tu jawny dowód kompletnego bankructwa pedagogiki libertyńskiej. Było ono zresztą łatwe do przewidzenia. Najpierw zniszczono autorytet nauczyciela, a wtedy władzę w szkole zaczęły przejmować bandy młodzieżowe, szkolne i pozaszkolne. Teraz, żeby przywrócić jakiś porządek, wprowadza się do szkół policję. Wychowanie libertyńskie to prosta droga do wychowania policyjnego. Powinny zawyć syreny alarmowe, a daje się małą notatkę na dziesiątej stronie, niefrasobliwą w tonie.[3]
Libertyństwo jest w ofensywie i zdaje się brać górę. (Choć wciąż podaje się za uciśnione). Ta ofensywa zagraża całej naszej cywilizacji, rozkłada jej konstrukcję nośną. Uprzytomnijmy sobie zatem istotę tej cywilizacji: to, co ją wyróżnia spośród wszystkich innych – dawnych i obecnych.
3. Cywilizację Zachodu można sobie wyobrazić jako wielką budowlę, na którą składają się dwie ławy fundamentowe oraz dwie wznoszące się na nich niebotyczne wieże. Jedną ławą jest chrześcijaństwo, drugą są nauki ścisłe. Fundamenty te są z natury rzeczy mało widoczne, bo wpuszczone głęboko w metafizyczny grunt rzeczywistości. Za to z daleka widoczne są obie wieże. Jedną jest demokracja, czyli poszanowanie osoby ludzkiej i jej praw obywatelskich. Drugą jest technologia, czyli technika oparta na naukowym rozpoznaniu praw przyrody. Każda wieża wspiera się przy tym na o b u ławach, jak pokazano na rysunku.
Warto zauważyć i podkreślić, że budowla jest we wszystkich swych czterech częściach duchowa, choć każda część ma też swą stronę materialną, zewnętrzną. Technologia to nie są Boeingi, lecz umiejętność ich wytwarzania; demokracja to nie są parlamenty, lecz duch obywatelski, który je przenika; nauki ścisłe to nie są uniwersytety i laboratoria, lecz zmysł badawczy i stuprocentowa w nim rzetelność; a chrześcijaństwo to nie świątynie i procesje, lecz sukcesja apostolska – ciągłość wiary i obyczaju przez wieki, która tamtym daje życie i sens. Gdyby ową zewnętrzną stronę naszej cywilizacji zniszczył jakiś kataklizm, a wewnętrzna się zachowała, to tamtą szybko byśmy odbudowali. Ale gdyby – na odwrót – kataklizm zniszczył tę wewnętrzną, to zewnętrzna zawaliłaby się szybko sama.
Ława chrześcijaństwa słabnie i ugina się. Tym samym chwieją się wsparte na niej wieże. Dla demokracji jest to dobrze widoczne: gaśnie na Zachodzie duch obywatelski. Ale staje się to również coraz bardziej widoczne dla technologii, zwłaszcza – jak mówi Lem – wobec jej inwazji w ciało ludzkie i ludzką naturę.
Libertyni chcieliby zastąpić ławę chrześcijaństwa „świeckim humanizmem”: to on jako nowa quasi-religia miałby nieść dalej konstrukcję duchową zachodniej cywilizacji. Oczekiwania takie to mrzonki, żaden „humanizm” konstrukcji owej nie udźwignie. Nie pomoże też „humanistyczna” pseudo-liturgia, jak chociażby tzw. „orkiestra świątecznej pomocy” z jej wrzaskliwym sentymentalizmem. (Właśnie jako namiastkę liturgii tak usilnie ją się reklamuje).
Była w dziejach jedna poważna próba wymiany chrześcijaństwa jako elementu konstrukcyjnego cywilizacji Zachodu na inny. Tą próbą był komunizm. Startował przecież jako nowe chrześcijaństwo. (Ostatnie dzieło jednego z jego ojców duchowych, hrabiego de Saint-Simon, miało nawet taki tytuł). Przez sto lat szedł naprzód jak huragan i zdawało się już, że zwycięży. A skończył straszliwym fiaskiem.
Nie wiem, czy uginającą się ławę chrześcijaństwa uda się wzmocnić. Wiem natomiast, że jej wymiana na inną jest operacją nadzwyczaj trudną i ryzykowną, może wręcz niewykonalną.
4. Kamieniem węgielnym demokracji jest wolność słowa. Jedno jest współrozciągłe z drugim: jak daleko sięga demokracja, tak i wolność słowa; a gdzie wolność słowa się kończy, tam też kończy się demokracja. Dla cywilizacji Zachodu wolność słowa jest cechą swoistą, nie ma jej żadna inna.
Wzorem nowoczesnej demokracji jest amerykańska konstytucja. Pierwsza do niej poprawka stanowi krótko i wyraźnie: „Kongres nie wyda żadnej ustawy, która ograniczałaby wolność słowa lub prasy”. Czy to znaczy – jak sądzą libertyni – że wolność słowa nie jest w demokracji niczym ograniczona, i że niedopuszczalna jest jakakolwiek cenzura? Otóż nie.
Prawo demokratyczne jest zakotwiczone w obyczajności. Bez niej staje się tylko atrapą. W Ameryce była to obyczajność chrześcijańska, w jej odmianie purytańsko-kalwińskiej. Obyczajność ta stanowiła milczące założenie dla owej poprawki, i dla całej konstytucji. Ojcom Założycielom – jak ich nazywają Amerykanie – nie mieściło się po prostu w głowie, że ktoś będzie mógł nadużywać owej poprawki do celów zbrodniczych lub bluźnierczych; np. do bezkarnego obrażania Matki Boskiej.[4]
Wolność słowa oznacza tolerancję również dla takich poglądów, które są nam obce, nawet obrzydłe. Gotowiśmy je cierpliwie znosić, przeciwstawiając się im tylko perswazją – ale do jakiejś granicy. Istnieje zawsze pewien przedział tolerancji, po którego przekroczeniu się ona kończy. Demokracja opiera się na ogólnej zgodzie co do granic owego przedziału i konieczności ich respektowania. Na tej zgodzie polega jej wewnętrzna spójność, bez której żadna społeczność istnieć nie może.
5. A co, gdy słowo granicę tolerancji przekracza? Wtedy trzeba przywrócić ją siłą.
„To cenzura!” – wrzasną libertyni. Owszem, bo nie jest tak, że demokracja żadnej formy cenzury nie dopuszcza. Nie może w niej istnieć tylko cenzura skryta, czyli tzw. „prewencyjna”, którą prowadzi policja. Może natomiast istnieć cenzura jawna – tzw. „represyjna” – którą administruje nie policja, lecz sąd.
Zawsze jednak cenzura jest w demokracji ostatecznością, do której ucieka się wtedy, gdy załamuje się fundament obyczajności i pękają wyznaczone nią granice. Walka, o której mowa, toczy się właśnie o to, gdzie te granice przebiegają.
Kwestię tolerancji i jej granic najlepiej rozpatrywać nie na ogólnikach, lecz na konkretnych przykładach. Oto dwa szczególnie drastyczne.
Rok temu w Gdańsku pewna dziewucha podająca się za „artystkę” dokonała sprośnej profanacji krucyfiksu. Próbowano pociągnąć ją za to do odpowiedzialności sądowej – a więc w trybie cenzury represyjnej, którą demokracja dopuszcza. Podniosły się na to liczne głosy libertyńskich obrońców. Czterech rektorów poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych ogłosiło list otwarty, w którym wyrażają swe „najwyższe zaniepokojenie” tym aktem „totalitarnego nacisku” i uznają „skazanie młodego artysty” za „okrutny przejaw mrocznej siły podobnej do inkwizycji” („Rzeczpospolita”, 28.7.2003). A marszałek Sejmu RP Marek Borowski oświadczył publicznie, że prawa owej „artystki” do jej sprośnych poczynań będzie bronił „do upadłego”, czy nawet „do śmierci”. Mentalność libertyna trudno pojąć.
Drugi przykład jest ze stycznia br. Oto w Sztokholmie inny jakiś artysta wystąpił z „instalacją artystyczną” gloryfikującą mordercze poczynania muzułmańskich terrorystów. I opatrzył ją następującym objaśnieniem: „Jeżeli nasz naród nie może zrealizować swoich marzeń i celów, niech cały świat obróci się w proch” („Rzeczpospolita”, 20.1.2004). Mimo gwałtownego protestu ze strony ambasadora Izraela dyrekcja muzeum, które „instalację” wystawiło, oznajmiła, że jej nie zdejmie. A interpelowana o to minister spraw zagranicznych Szwecji uznała, że dyrekcja jest niezależna i może robić co chce.
Mamy tu dwie ilustracje rozkiełznanego libertyństwa, nieczułego na jakąkolwiek perswazję. Może być ono okiełznane tylko siłą – jeżeli się ją ma i jest się gotowym jej użyć. Cóż więc robić?
6. Sformułujmy pytanie dokładniej: czy godzimy się, by na naszych oczach bezkarnie profanowano krucyfiks i gloryfikowano terror, czy się nie godzimy? Nie jest to kwestia prawna. Demokracja staje tu bowiem w sytuacji zupełnie nowej, żadnymi dotychczasowymi ustawami ani kodeksami nie przewidzianej. Tutaj nie można odwołać się do gotowego już prawa, lecz przeciwnie: właściwe prawo trzeba dopiero demokratycznie tworzyć, rozstrzygając aktem społecznej woli takie właśnie precedensy.[5]
Zrozumiejmy to dobrze. Na pytanie „czy się godzimy” każdy musi najpierw odpowiedzieć sobie indywidualnie sam w swoim sumieniu – i to będzie jego decyzja moralna: „czy j a się godzę”. A potem wszyscy razem – i to będzie nasza decyzja polityczna – musimy na owo pytanie odpowiedzieć głosowaniem: jakiego prawa chcemy? Tak się w demokracji wytycza granice tolerancji: przez precedensy, które są jak wbijane słupy graniczne. Ogólnymi dywagacjami nic się tu nie załatwi.
W stwarzaniu takich precedensów demokracja nie jest pochopna, bo ma świadomość ich obosieczności. Każde ograniczenie prawne wolności słowa jest dla demokracji ustrojowo groźne: otwiera albo może raczej toruje – drogę ograniczeniom dalszym. Stajemy więc przed koniecznością oceny, które zło jest mniejsze: zgoda na godzące w demokrację wybryki, czy stworzenie podmywającego ją precedensu. Dlatego tak ważny jest postulat powściągliwości w korzystaniu z demokratycznych swobód, a z wolności słowa w szczególności. Ci, co go naruszają, niszczą demokrację podwójnie: siejąc zgorszenie i prowokując represję.
Jadowitość cywilizacyjna libertyństwa – jak terroryzmu! – polega na tym, że zmusza demokrację do kroków, które dla niej samej mogą się okazać samobójcze. W każdym zaś razie nadwątlają wolnościowe wiązania jej konstrukcji i popychają ją bądź ku represji (gdy się na cenzurę godzimy), bądź ku anarchii (gdy się na cenzurę nie godzimy). Jest w interesie wszystkich obywateli, by nas przed koniecznością takich wyborów nie stawiać.
Pochód butnego libertyństwa zdaje się niepowstrzymany, ale może ulegamy tu złudzeniu zbyt krótkiej perspektywy. Są bowiem znaki, że w duszach rośnie cichy sprzeciw wobec niego, i że nawet ludziom o raczej libertyńskich skłonnościach zaczyna się robić nieswojo na widok jego owoców.[6]
Gdy patrzę na ten butny pochód, w którym hasło „wolności sztuki” służy za młot do rozbijania obyczajności, przychodzą mi na myśl słowa sprzed wielu stuleci. Wypowiedział je jeden z ojców Kościoła do któregoś z współczesnych mu cesarzy rzymskich – chyba św. Ambroży, biskup Mediolanu do Teodozjusza I. Między władzą i biskupem był jakiś zatarg, w którym cesarz, jak to się nieraz władzy zdarza, wystąpił z pogróżkami. Na to rzekł mu tamten: „Wasza Wysokość, Kościół jest jak kowadło: jego zadaniem nie jest zadawać ciosy, tylko je przyjmować. Ale zechce może Jego Cesarska Mość wziąć pod uwagę, że na tym kowadle zużyło się już wiele młotów.”
[1] *Wykład na sympozjum „Oblicza wolności słowa” w Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, 24.1.2004. Opublikowany także w Filozofia i wartości, Post Factum, Wydawnictwo Antyk, Komorów 2021.
[2] J. Wróbel, Nie bijcie w dyscyplinę, „Rzeczpospolita”, 3 listopada 2003
[3] Szkoła może niewiele. Może a) przekazać wiedzę; b) wdrożyć do porządku i systematycznej pracy. Reszta jest pedagogiczną utopią, sprzeczną z naturą ludzką. I jak każda utopia musi się kończyć policją.
[4] Jak to niedawno miało miejsce w Warszawie, gdzie sprofanowano znany motyw chrześcijańskiej sztuki sakralnej, powielając go 500 razy z gołymi modelkami. Patrz notatkę Pieta na 1000 osób w dzienniku „Rzeczpospolita”, 7 listopada 2003.
[5] Nie samo sprośne sprofanowanie krucyfiksu, obrażanie Matki Boskiej czy gloryfikowanie terroru jest zgorszeniem, lecz to, że można tak czynić bezkarnie. (I ogólnie: nie sama zbrodnia niszczy społeczny ład moralny, tylko bezkarność zbrodni – także przez nieadekwatność ewentualnej kary.
[6] Tak np. czytamy właśnie, że aż 77% Polaków jest przeciw libertyńskiemu prawodawstwu, opowiadając się za przywróceniem kary głównej.
Czytaj także
O idei losu
1. Chcę mówić o i d e i losu, nie o jego pojęciu, ani poczuciu.
Komentarze (0)