Jak można w ogóle zadawać tego rodzaju pytanie? Przecież uznajemy zasadę prawa narodów do samostanowienia, do niepodległości, do decydowania o własnym losie, do samodzielnego podejmowania zbiorowych decyzji. I czy upadek muru berlińskiego nie był jednym z najjaśniejszych momentów w najnowszej historii Europy? Czy bez zjednoczenia Niemiec możliwe byłoby wyzwolenie się Europy Środkowo-Wschodniej z komunizmu i z dominacji Rosji?
Polska opozycja antykomunistyczna uważała, że zjednoczenie Niemiec to proces niejako naturalny i dla całej Europy korzystny, a nawet, że jest warunkiem przemian geopolitycznych i ustrojowych w całym naszym regionie. Chcąc wyrwać się z niedźwiedziego uścisku Rosji, Polska była gotowa ufnie oddać się w ramiona Niemiec, przecież już reedukowanych, zdemokratyzowanych i zokcydentalizowanych w powojennych latach.
Obawy żywili wówczas François Mitterand i Margaret Thatcher, podczas gdy Amerykanie – George Herbert Bush – zjednoczenie silnie wspierali. Do dziś zresztą polityka amerykańska stawia na dominującą pozycję Niemiec w Europie. Kto o tym nie pamięta, żyje w świecie swoich chęci i wyobrażeń. Margaret Thatcher tak bardzo obawiała się nowej ekspansywności Niemiec, że w czasie kolacji 8 grudnia 1989 roku, podczas szczytu przywódców europejskich, stwierdziła bez ogródek: "Pokonaliśmy Niemców dwa razy, a teraz znowu się podnieśli." W marcu 1990 r. zaprosiła historyków i polityków do dyskusji w Chequers, aby odpowiedzieli na pytanie: "Jak niebezpieczni są Niemcy?". Nie podzielili jednak oni jej oceny sytuacji i przekonali ją, że trzeba z empatią podejść do zjednoczenia Niemiec. Natomiast Mitterand podzielając jej obawy, sądził, że ściślejsze włączenie Niemiec w struktury europejskie oddali niebezpieczeństwo i obawiając się dominacji gospodarczej Niemiec napierał na to, by wprowadzić wspólną walutę. Francuzi do tej pory trzymają się tej polityki, mimo że mają coraz słabszą pozycję wobec Niemiec, także z powodu unii monetarnej. Brytyjczycy natomiast woleli wypisać się z UE i pozostawić kontynent własnemu losowi.
Polskie obawy w 1989/1990 roku dotyczyły tylko kwestii ostatecznego uznania granicy na Odrze i Nysie. Potem, gdy podpisano traktat graniczny oraz porozumienie o współpracy i dobrym sąsiedztwie, aksjomatem polskiej polityki zagranicznej stała się teza, że łączy nas z Niemcami wspólnota interesów. Pojednanie polsko-niemieckie uchodziło za fundament nowego ładu politycznego Europy. Jego oczywistą słabością było nie tylko przemilczanie tak zasadniczych dla Polaków spraw, jak reparacje wojenne i zadośćuczynienie ofiarom niemieckich zbrodni, lecz także zezwolenie na, nieograniczoną racją stanu, penetrację wielu obszarów życia politycznego, gospodarczego i społecznego Polski przez naszego nowego sojusznika.
Trzeba przy tym dodać, że także sami Niemcy mieli przed 1989 r. wątpliwości co do celowości zjednoczenia, choć było to zapisane w Prawie Zasadniczym i oficjalnie nikt nie podawał tego w wątpliwość. Pamiętam czasy, kiedy w zasadzie nikt już w Republice Federalnej poważnie o zjednoczeniu Niemiec nie myślał. Wśród moich znajomych i przyjaciół z kręgów akademickich nie było nikogo, kto by uważał, że jest to perspektywa realistyczna i pożądana. Dominował pogląd, że utworzenie dużego – w miarę zjednoczonego – państwa niemieckiego było nieszczęsnym dziełem Bismarcka i że naturalną formą życia politycznego Niemców jest życie w wielości państw.
Tak się zdarzyło, że w dniu, w którym upadł mur berliński, dwóch moich znajomych z Niemiec, którzy później zostali socjaldemokratycznymi burmistrzami małych miast na południu tego kraju, przebywało w Warszawie. Na Ursynowie w małym telewizorze produkcji sowieckiej oglądaliśmy sceny z Berlina. Gdy stwierdziłem, że teraz nastąpi zjednoczenie Niemiec, zaprotestowali. „Ich bin Bundesrepublikaner” – wykrzyknął jeden z nich, uważający się za patriotę republiki bońskiej. Obaj uważali, że aktywiści polityczni z NRD również będą chcieli zachować swoją niezależność i odrębność oraz że ostatecznie RFN i NRD pozostaną odrębnymi państwami.
Dzisiaj zastanawiam się, czy ci, którzy wówczas byli sceptyczni wobec zjednoczenia Niemiec, nie mieli racji. Czy my, miłośnicy kultury niemieckiej – wielkiej muzyki, literatury, filozofii – my, sympatycy Niemiec, życzący Niemcom jak najlepiej, nie powinniśmy przyznać racji wielkiemu francuskiemu pisarzowi François Mauriac, który wyznawał, że tak bardzo kocha Niemcy, że cieszy się, że są dwa państwa niemieckie.
Nasz polski błąd polegał na tym, że przenosiliśmy nasze kategorie myślowe w kontekst zupełnie odmienny. Niemcy nigdy nie walczyli, tak jak Polacy, w powstaniach ogólnonarodowych o niepodległość. Ich świadomość narodowa obudzona przez Napoleona ograniczała się tylko do elitarnych kręgów. Niemiecki ruch narodowy dążył do scalenia małych państewek i występował przeciw jego władcom, Prusy i Austria walczyły o dominację, o to, które z tych państw dokona takiego scalenia. Była to więc walka głównie wewnątrzniemiecka. Niemcy jako państwo nigdy nie istniały przecież w takim kształcie, jaki przybrały w 1990 roku i nigdy w przeszłości nie były państwem narodowym (pomijając krótki okres po Anszlusie Austrii i przed wybuchem II wojny światowej). Nie była nim ani I Rzesza – Święte Rzymskie Cesarstwo – ani II Rzesza, poza którą pozostały liczne niemieckie kraje. Jak przypomina znakomity niemiecki historyk: „Austria, wschodnia prowincja dawnych Bawarczyków, kraj cesarzy od stuleci koronowanych we Frankfurcie, nie była już odtąd krajem niemieckim. Również Holandia, która kiedyś wydała jednego z królów, cesarska Flandria i Luksemburg, którego dom książęcy wydał sławnego cesarza Karola IV, a także Szwajcaria, w której granicach znajdował się zamek ostatniej dynastii cesarskiej. Wszystkie te kraje wytworzyły sobie nową narodowość.” (Johannes Fried, Die Deutschen. Eine Autobiographie aufgezeichnet von Dichtern und Denkern, München 2018, s. 165).
Nic więc dziwnego, że Niemcy idei państwa narodowego i samostanowienia narodów nie rozumieją i nie cenią. Natomiast mają ambicję porządkowania całej Europy i poczucie uniwersalnej misji. Częściowe zjednoczenie Niemiec w 1870 roku natychmiast uruchomiło ich skłonności imperialne, co doprowadziło do obu wojen światowych. Dzisiaj Niemcy nie przejawiają skłonności do militaryzmu, ale są święcie przekonani do swoich racji – czego nawet ich kolejne, kompromitujące błędy nie są w stanie wyplenić – do tego, że duch dziejów lub logika historii wymaga, by przewodzili Europie. Jako państwo nie chcą traktować innych państw europejskich jako równych sobie – niechętny wyjątek czyniąc jedynie dla Francji. Czy ci moi dawni znajomi i przyjaciele niemieccy, którzy obawiali się, że zjednoczenie Niemiec (a de facto jedynie poszerzenie RFN o tereny NRD), prędzej czy później doprowadzi do odnowy imperializmu niemieckiego, trafnie przepowiadali przyszłość? Dzisiaj oni sami oburzyliby się na taką supozycję, bo ów neoimperializm strojny jest w szaty unijne, w które oni naprawdę wierzą. Większość tzw. zwykłych Niemców, będących mimo całej szorstkości obycia ludźmi w gruncie rzeczy poczciwymi i dobrodusznymi, jest przekonanych, że wszystko co ich państwo robi, robi dla Europy, że im więcej ma w niej władzy, tym lepiej dla Europy, dla nas wszystkich, dla świata.
Wydawało się, że po klęsce dotychczasowej Ostpolitik Niemiec i ich polityki energetycznej przyjdzie czas na „wakacje od przywództwa”, na rachunek sumienia i refleksję. Ale państwo niemieckie szybko odzyskało werwę – mimo pogłębiających się trudności gospodarczych. I widać coraz wyraźniej, że niemiecka elita polityczna, gospodarcza i kulturalna, dążąc do zmiany Unii Europejskiej ze związku państw w scentralizowane państwo związkowe, chce likwidacji większości państw europejskich jako samodzielnych podmiotów politycznych, a jednocześnie jak najwięcej władzy w Unii Europejskiej dla siebie.
Czyż więc nie byłoby lepiej dla całej Europy, gdyby obok Austrii i niemieckojęzycznych kantonów szwajcarskich istniały jeszcze co najmniej dwa państwa niemieckie - albo nawet kilka więcej, jak Bawaria czy Saksonia? Czy w ten sposób nie łatwiej byłoby zapewnić równowagę polityczną w Europie? I czy nie byłoby to lepsze także dla równowagi psychicznej niemieckiej klasy politycznej, która z jednej strony ma wielkie – nierealistycznie wielkie – ambicje przywódcze, nie tylko w stosunku do Europy, lecz do świata w ogóle, a z drugiej wydaje się być przytłoczona tym stawianym sobie zadaniem – i nie radzi sobie z nim, popychając Europę w złym czy nawet zgubnym kierunku?
Czytaj także
Oszczerstwo wcielone
To, co dzieje się w Polsce, budzi wielkie obawy. Nie wiemy jeszcze, czy będzie to tylko epizod, czy też przeżywamy właśnie początek długiej i ponurej epoki.
Zdzisław Krasnodębski
O Warszawie przedwiedeńskiej (i późniejszych lekturach)
Gdy w 1972 roku miałem rozpocząć studia, filozofia, którą zamierzałem studiować, była zamknięta, nie przyjmowano nowych studentów.
Zdzisław Krasnodębski
„Widziane z Warszawy, widziane z Brukseli”
Polska wkracza w kampanię wyborczą. Wojna na Ukrainie zasadniczo zmieniła kontekst, w jakim ta kampania się odbędzie i w jakim Polacy będą dokonywać wyboru.
Zdzisław Krasnodębski
Unia Moralizatorska
To, że Unia Europejska chce przyczynić się do moralnego postępu ludzkości nie ulega wątpliwości.
Komentarze (0)