Afera, która wstrząsnęła Brandtowską polityką wschodnią
Pięćdziesiąt lat temu kanclerz RFN Willy Brandt podał się do dymisji. Powodem było zatrzymanie jego sekretarza Güntera Guillaume’a, który okazał się agentem Stasi. W nawale bulwersujących informacji o skandalu na szczytach władzy w Bonn umknął uwadze fakt, że zażyłe kontakty z reżimem NRD utrzymywało wtedy wielu polityków SPD. Niektórzy z nich do dzś nadają ton debatom w Bundestagu lub przecinają wstęgi na balach.
Największy skandal polityczny w Niemczech Zachodnich wybuchł w czasie, kiedy Willy Brandt szybował na fali popularności. Mimo całego wysiłku włożonego niewiele wcześniej przez opozycję w zniszczenie jego wizerunku, sprzyjające jej media nie zdołały zaburzyć dobrego samopoczucia w obozie SPD. Wręczenie Pokojowej Nagrody Nobla w 1971 roku przyniosło ówczesnemu kanclerzowi trwałe sondażowe zyski. Od tamtej chwili każde jego przemówienie w bońskim parlamencie było przyjmowane z nabożną czcią, a wszelkie próby polemiki gaszone napomnieniami, że Brandt „już nie jest byle kim”. Każde fiasko swoich dotychczasowych inicjatyw politycznych przełykał z brawurą. I tu nagle wiosną 1974 roku przywódca SPD, rozczarowany „nieudolnością” służb RFN, zrezygnował ze stanowiska.
Bezpośrednim powodem podania się przezeń do dymisji był ujawniony kilkanaście dni wcześniej skandal wokół jego osobistego sekretarza Güntera Guillaume’a, który został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz NRD. Zachodnioniemiecki kontrwywiad długo obserwował domniemanego kreta w Kancelarii Federalnej, a jednak sam kanclerz był utrzymywany w niewiedzy. Nad całą sprawą wisiało wszystkim zadawane ze zgrozą pytanie: jak to możliwe, że enerdowski agent zdołał spenetrować naczelne organy państwowe Republiki Federalnej Niemiec?
Komunistyczna tresura
Günter Guillaume należał do osób, które już wcześnie były poddawane komunistycznej tresurze. Jego wczesne wypowiedzi to typowe bzdury zindoktrynowanego karierowicza zza żelaznej kurtyny, z ową charakterystyczną pokręconą logiką, pustosłowiem i natłokiem terminów wojskowych, umożliwiających nadawanie pozorów sensu oczywistym absurdom. Dygnitarze w NRD szybko więc odkryli „talenty” Guillaume’a, który po 1945 roku schował legitymację NSDAP do kieszeni i zaczął parać się fotografowaniem. Zwerbowano go i kilkakrotnie wysłano na Zachód. Pod wpływem zachęt majora Paula Laufera kazano mu wykonać kilka mało ważnych poleceń. Dzięki holenderskiemu obywatelstwu teściowej Guillaume mógł zamieszkać z rodziną we Frankfurcie nad Menem, gdzie prowadził sklep tytoniowy. Wraz z jego żoną, w której dostrzeżono również „dobry materiał” na informantkę, był przez cały czas trzymany na agenturalnej smyczy, przechowując w pudełkach cygarowych informacje o nastrojach „zachodniego społeczeństwa”. Jako że Guillaume był osobą o wystarczająco giętkim sumieniu, został niebawem ukadrowiony, czyli zatrudniony w charakterze funkcjonariusza we wschodnioniemieckim wywiadzie zagranicznym. Ale nawet major Laufer musiał być chyba zdumiony swoją nową rolą ustawiacza karier agentów Stasi na Zachodzie. Günter i Christel byli jednymi z licznych osób przerzuconych do RFN.
Oboje małżonkowie wstąpili do SPD i od tamtej chwili nader zręcznie wspinali się po drabinie partyjnej hierarchii. Dobrze wykształcona Christel Guillaume została niebawem sekretarką lidera heskich struktur partii Williego Birkelbacha. Po latach przyznała w przypływie szczerości, że na jej biurku piętrzyły się materiały o „ogromnym znaczeniu dla pracy wywiadowczej”, w tym dokumenty NATO oraz rządu federalnego. Z bezwstydnie głoszonym uzasadnieniem „zakorzenienia demokracji w terenie” stwarzała ponadto synekury dla przyjaciół i lokalnych działaczy. To właśnie dzięki jej staraniom odstawiony chwilowo na boczny tor Günter Guillaume mógł wkraść się w łaski wpływowych socjaldemokratów, otrzymując koniec końców posadę referenta w Urzędzie Kanclerskim i przydając sobie w ten sposób znaczenia. Tam miał co chwilę opróżniać popielniczkę Willy’ego Brandta. Szef rządu szybko dostrzegł, że Guillaume potrafi uderzyć w strunę pokory, choć nie mógł wiedzieć, że czynił to na zasadzie włoskiego piłkarza, który doskonale wie, że fauluje.
Łowca komunistów
Nie trzeba wiele wyobraźni, by domyśleć się, jakiej rangi dokumenty przechodziły przez ręce enerdowskiego szpiega, który w szeregach SPD uchodził za... „łowcę komunistów”. W 1973 roku małżeństwo zauważyło, że znalazło się na celowniku kontrwywiadu RFN. A jednak z właściwą sobie megalomanią Günter Guillaume zbytnio się tym nie przejął, gdyż zakładał, że nawet jeśli go zatrzymają, to wymienią na jednego z zachodnich szpiegów, przetrzymywanych przez władze komunistyczne w enerdowskich więzieniach. Ukołysany sutymi apanażami szpieg doświadczył jednak rychłego zejścia na ziemię. W kwietniu 1974 roku Guillaume został aresztowany, a kilkanaście miesięcy później skazany na 13 lat pozbawienia wolności. Gdy Niemiecka Republika Demokratyczna została już sprowadzona do roli skarlałego państewka, której władze przeżuwały wspomnienia o rzekomej dawnej wielkości, nowe dokumenty wniosły ważne informacje do wiedzy o sprawie. Okazało się, że przez ponad rok służby nie powiadomiły Brandta, że miał w swoim otoczeniu agenta Stasi, pozwalając obu rodzinom na spędzanie wspólnych urlopów. W 1981 roku najsłynniejszy agent Stasi wyszedł na wolność i wrócił do NRD, gdzie został odznaczony i okrzyknięty „bohaterem”. Günter Guillaume należał do najczęstszych bywalców salonów w Berlinie Wschodnim. Był także wykładowcą w ośrodkach szkoleniowych dla przyszłych funkcjonariuszy służb NRD, gdzie podjudzał ich do kolejnych samobójczych działań. Co ciekawe, z jego „doświadczenia” korzystały także kadry wywiadowcze Polski Ludowej, gdzie wyróżniono go resortowym odznaczeniem.
Cała historia brzmiała jak kolejny schematyczny dreszczowiec o sowieckich agentach uwikłanych w samonakręcającą się spiralę zbrodni. Kontakty zachodnioniemieckich socjaldemokratów z działaczami Socjalistycznej Partii Jedności (SED) były jednak wtedy na porządku dziennym. Dzisiejszy Zachód, porażony bzdurami wytworzonymi przez pokolenia marksistowskich neoromantyków, buja wśród ideologicznych abstraktów, zamiast spojrzeć na oczywiste fakty i przyjąć je do wiadomości. Dziś liczni działacze SPD należą do wyznawców tezy, że po drugiej wojnie światowej nie wolno się godzić na jakiekolwiek pobłażanie dla niemieckiego patriotyzmu, jednocześnie zaś uważając, że zbrodnie leninizmu idei „sprawiedliwości społecznej” bynajmniej nie kompromitują.
Informacja o rzekomej inwigilacji obecnego kanclerza Olafa Scholza przez enerdowskie służby pozwoliła życzliwym mu mediom uczynić zeń „ofiarę” odczłowieczającego systemu. Jak ognia unikają informacji, że młody socjalista sam z lubością utrzymywał z nim zażyłe kontakty. Najciekawsza jest wersja kolportowana jakiś czas temu przez dziennik „Berliner Zeitung”, według której Scholz powinien być stawiany za „wzór niemieckiego oporu przeciw komunizmowi”. Zastanowienie się nad tym, jaką potrzebę zaspokaja ta legenda u swoich wyznawców, byłoby na pewno ciekawym eksperymentem intelektualnym. Odpowiedź na pytanie dotyczące związków kanclerza ze służbami NRD nie jest na tyle prosta, by ująć ją w kilku zdaniach, ale też nie aż tak trudna, by wypełnić nią całą książkę. Przed kilkoma miesiącami Archiwum Federalne potwierdziło informację, że w latach 70. i 80. bezpieka szpiegowała Scholza, który sam niedawno przyznał, że o tym wiedział. Jak się okazuje, Scholz wie znacznie więcej, niż mówi. Każdy, kto zada sobie trud przeanalizowania dokumentów, które od lat pokrywają się kurzem w berlińskiej dzielnicy Lichtenberg i dopiero teraz wywołują wielką wrzawę, niechybnie stwierdzi, że gorliwy marksista z Dolnej Saksonii szukał kanałów współpracy z państwowymi organizacjami w NRD. W najmroczniejszej fazie zimnej wojny dwudziestoparoletni Olaf Scholz, wówczas wiceszef młodzieżowej przybudówki SPD, regularnie jeździł do Berlina Wschodniego i Poczdamu, gdzie odbywały się wspólne obozy i konferencje z udziałem członków Wolnej Młodzieży Niemieckiej i SED.
Ściśle strzeżone tabu
Jak ustalił historyk Hubertus Knabe, niektóre wątki biograficzne kanclerza uczyniono ściśle strzeżonym tabu. Zawsze, kiedy o nich pisze, zderza się z recydywą tego samego kontrataku, mającego wieść odbiorcę do puenty, którą jest apel o „amnestię” dla komunizujących niegdyś romantyków. Zdaniem publicysty Scholz uchodził za twardego wyraziciela linii politbiura SED, ideowo spokrewnionego z lewicowym skrzydłem SPD, przykładowo otwarcie krytykującym reakcje NATO na prowokacje Moskwy. Jeszcze w schyłkowym okresie komunizmu Scholz miał się spotykać z enerdowską młodzieżą i przyjaciółmi z sowieckiego Komsomołu. Być może obecny kanclerz Niemiec zdążył zmądrzeć. Imperialistyczna polityka Federacji Rosyjskiej po 1989 roku musiała nielicho skonfundować kogoś, kto dotąd bezkrytycznie wierzył w ucukrowaną przez SPD wizję „niemiecko-niemieckiego” porozumienia.
Tak czy inaczej, jedno nie ulega wątpliwości: okadzanie Olafa Scholza jako „burzyciela” ustroju komunistycznego budzi głęboki niesmak i słuszną odrazę, zwłaszcza w czasach, gdy obecna współprzewodnicząca jego partii solidaryzuje się z ultralewicową Antifą. W rozmowie z portalem „Deliberatio.eu” były polityk SPD Thilo Sarrazin stwierdził, że zwycięstwo Ukrainy zaskoczyłoby kanclerza Olafa Scholza w podobny sposób, w jaki zdziwił go upadek muru berlińskiego. „Wielu socjaldemokratów nadal zamyka oczy na ból, klęski i nieszczęścia, zadane Niemcom przez ZSRR. Gdy wstępowałem do SPD, wyznawany przez nas antykomunizm dawał gwarancję zapanowania nad drzemiącymi wśród Niemców upiorami bolszewizmu. One odżyły na nowo w partyjnej młodzieżówce, której jednym z liderów był Olaf Scholz” – wyjaśnia Sarrazin, dodając, że Willy Brandt zdobył się kiedyś wprawdzie na kilka ważnych gestów pojednawczych wobec Polski, ale był także autorem „historycznego kompromisu” z Rosją. „Dlatego polski ruch Solidarności był solą w oku tych socjaldemokratów, którzy nie chcieli irytować Moskwy. Polacy przeszkadzali w budowaniu przyjaznych stosunków z Kremlem” – tłumaczy bez ogródek publicysta.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że dzisiaj zwyciężają ponownie stare nawyki, o czym świadczą nie tylko nieusuwalne nazwy ulic po piewcach KPD, którzy tak jak Wilhelm Pieck przetrwali „rodzinne” czystki w moskiewskim Hotelu Lux i po 1949 r. przejęli władzę w NRD. Zmiany ustrojowe nie powściągnęły apetytów niektórych niemieckich socjaldemokratów, a w ich pieśniach nadal pobrzmiewają nuty Włodzimierza Iljicza. Nadal ukazują się w Niemczech wysokonakładowe gazety, które przepuszczają do druku teksty utrzymane w archaicznym tonie przemówień Karola Liebknechta. Ciągle jeszcze funkcjonują w RFN różnorakie grupy spod znaku „sierpa i młota”, szczodrze zasilane strumieniem europejskich grantów. W Niemczech funkcjonuje obecnie kilkanaście neomarksistowskich stowarzyszeń, nie mówiąc już o tych nielegalnych, które znalazły się na celowniku (coraz bardziej bezradnego) kontrwywiadu. Niemiecka lewica jest dziś wciąż mentalnie zanurzona w ustroju słusznie minionym, a słynna „afera Guillaume’a” sprzed pięćdziesięciu lat była tylko wierzchołkiem góry lodowej.
Czytaj także
Zapomniane utwory prozatorskie Romana Dmowskiego
Roman Dmowski zapisał się w polskiej pamięci jako główny ideolog Narodowej Demokracji oraz dyplomata, jako przywódca obozu narodowego i publicysta polityczny, jako twórca polskiej niepodległości i niedościgniony wzór patriotycznych cnót.
Wojciech Osiński
Ustawa Zasadnicza RFN – wielkie osiągnięcie czy bubel prawny?
W tym roku Niemcy świętują 75-lecie Ustawy Zasadniczej RFN, której podpisanie zapoczątkowało tzw. cud gospodarczy. Czy ów dokument, z technicznego punktu widzenia całkiem udany, jest nadal „silnym fundamentem” systemu instytucjonalnego? Tako rzecze prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier. Wielu ekspertów mu jednak zaprzecza.
Komentarze (0)