O wojnie, zarazie i nicości. Rozmowa Macieja Mazurka z Bronisławem Wildsteinem
Rozmowa z Bronisławem Wildsteinem o wojnie, zarazie i nicości w związku z wydaniem nowej książki eseistycznej. Rozmawia Maciej Mazurek.
Maciej Mazurek: Czytając Twoją ostatnią książkę Wobec wojny, zarazy i nicości, pomyślałem, że jest w niej spory rys kasandryczny. A Kasandra jest niepopularna. Psuje zabawę, bo rozpoznaje to, co się dzieje. Ale Tobie na popularności akurat nigdy nie zależało.
Bronisław Wildstein: Każdy człowiek niesie w sobie ziarno próżności. W jakimś aspekcie i mnie zależy na popularności, ale pytanie za jaką cenę? Na pewno nie warto płacić zbyt wysokiej.
Mierzymy się z rzeczywistością, próbujemy ją zrozumieć, zdać z niej sprawę, przede wszystkim dlatego, że jest to naturalna postawa. To elementarny imperatyw: wiedzieć i rozumieć. „Wszyscy ludzie z natury dążą do poznania” – tak zaczyna się „Metafizyka” Arystotelesa.
Poznanie jest również niezbędne, aby właściwie sprostać wszystkim wyzwaniom, na które natrafiamy w naszej egzystencji.
Zajmowanie się rzeczywistością doprowadziło Cię do wniosku, że świat, w którym żyjemy, a który w dużej mierze stoi dziś na głowie, jest w pewnym sensie nierzeczywisty.
Po pierwsze, to rzeczywistość się mną zajmowała. Jak każdym z nas. Musiałem się z nią konfrontować, choćby w PRL-u. Wiedziałem, że tamten świat jest zły, podły, nieakceptowalny, ale nie do końca pojmowałem, dlaczego, więc próbowałem to zrozumieć. Podobnie jest teraz. Nie chcę tego porównywać, bo to inna sytuacja. Próba rozumienia, a więc i uzmysłowienia sobie prób jakie gotuje nam świat, ma swój czasowy wymiar. Człowiek żyje w ciągłości, stawia czoło różnym wyzwaniom, potem one ulegają transformacji, coś pozostaje takie samo, coś się zmienia.
W tym sensie zawsze próbowałem analizować świat i odpowiadać na jego wyzwania. Uważam, że elementarnym wyznacznikiem naszej godności jest próba sprostania temu, co nas otacza i kształtuje. Czyli przede wszystkim musimy rozpoznać świat takim, jakim jest.
W jednym ze swoich esejów napisałeś: „Całe swoje życie usiłowałem przeciwstawić się nierzeczywistości. Twórczość moja wyrastała bardzo silnie ze sprzeciwu wobec nicości, obrony tego, co jest”. Nie miałeś nigdy pokusy manichejskiej? Przypominam sobie takie sformułowanie Miłosza, że jak człowiek zaczyna poważnie zastanawiać się nad tym, co jest, to siłą rzeczy ta pokusa gdzieś się pojawia.
Co to jest pokusa manichejska? Miłosz rozumiał ją jako doświadczenie zła, które jest tak stężone w naszej rzeczywistości, że zaczynamy uznawać, że jest ona jego domeną. Materia jest domeną zła. W manicheizmie duch był przeciwstawiony materii. Tylko że my nie jesteśmy bytami wyłącznie duchowymi.
Bardzo głęboka – jak zwykle – maksyma Pascala mówi: „Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem. Rzecz w tym, że kiedy bardzo chce być aniołem, staje się bydlęciem”.
Nie znaczy to oczywiście, że nie powinniśmy zmierzać ku doskonałości. Pascal zgadzał się, że powinniśmy dążyć do ideału, wzorca, który umownie można nazwać „aniołem”. Ale człowiek nigdy nie stanie się nim, bo nie jest wyłącznie duchem. Wyobrażenie, że potrafimy przekształcić się w anioły prowadzi nas na antypody tego stanu, gdyż rozpoznanie rzeczywistości zastępuje życzeniowym myśleniem. Negacja tego, co jest, rzeczywistości z całą jej złożonością, zawsze prowadzi do upadku. Jesteśmy stworzeni z ducha i z ciała, a więc także z materii. Jesteśmy wpisani w materialny świat i musimy brać to pod uwagę. A zatem stwierdzenie, że świat jest zły, taki, jaki jest nam dany, to jakieś nieporozumienie, bo stanowi on jedyną dostępną nam realność, z którą musimy się zmierzyć. Odrzucenie świata jakim on jest, powoduje, że zaczynamy wyobrażać sobie, iż możemy się od niego uwolnić. Więcej nawet, mistyfikuje wyobrażenie rzeczywistości, przywołuje jakąś nieistniejącą alternatywę, a realność każe traktować jako więzienie i nakłada na nas obowiązek wyzwolenia się z niej. Postawa taka zakłada, że jest możliwe odrzucenie świata i powołanie w jego miejsce bytu odmiennego. To jest właśnie manichejska pokusa.
Jaka?
Pokusa manichejska czy w ogóle gnostycka sprowadza się do tego, że my mamy w sobie anielską potencję i potrafimy zrzucić z siebie okowy złego świata, i się samozbawić.
Gnoza to jest wiedza o objawieniowym charakterze. Głosi ona, że świat jest stworzony przez złego demiurga, archonta. Człowiek stworzony został przez dobrego Boga, który następnie się oddalił z naszych dziedzin. Stał się Deus otiosus, Deus absconditus, oddalony i ukryty. To nie on stworzył świat, ale zły demiurg, który uwięził w nim człowieka. W tym spętanym złą materią człowieku tli się jednak iskra duchowa, pozostawiona przez dobrego Boga i dlatego człowiek potrafi sam się zbawić.
Ta idea funkcjonowała w bardzo różnych formach. Długo wegetowała na marginesie naszej cywilizacji, ale zaczęła dominować mniej więcej od XVIII wieku. Oczywiście bez odwoływania się do gnozy, bo jej kolejni, nieświadomi wyznawcy nawet nie wiedzieli o jej istnieniu. Poszukiwanie formuł doczesnego zbawienia jest pewnym fundamentalnym rysem naszej natury i stanowi dla nas elementarną, nieusuwalną pokusę. I ta gnostycka pokusa się spolityzowała.
Uznano, że można stworzyć tu i teraz doskonały świat.
Bo podobno jesteśmy niedoskonali dlatego, że warunkuje nas ułomna cywilizacja. To podejście zdominowało i dominuje naszą kulturę do dzisiaj.
A zatem tradycyjna kultura, tradycyjne cywilizacje wszystkie są złe, ale my jesteśmy w stanie tu i teraz przetworzyć je i zbudować zupełnie nowy ich wariant, który powoła Królestwo Boże na ziemi. A raczej królestwo, w którym Bóg zostaje zastąpiony przez człowieka.
To oczywiście ma wymiar jeszcze głębszy, ponieważ odnosi się do natury jako takiej. W Biblii Bóg tworzy świat i mówi, że jest on dobry. A my mówimy: nie, świat jest zły. Dla współczesnych wyznawców ideologii emancypacji on de facto nie istnieje. Jest materią plastyczną, którą się dowolnie przekształca. Jest nicością, którą można formować.
Nicość w naszej zachodniej cywilizacji, mniej więcej od czasu Hegla, jest bardzo uprzywilejowaną kategorią, do której się ciągle odwołują intelektualne elity. Nicość to przecież cała nieskończona potencja przeciwstawiona aktualizacji, którą jesteśmy.
To oznacza zmierzch oddziaływania klasycznej filozofii opartej na przedmiocie. W nowym wydaniu staje się ona podmiotowa. To my podobno jesteśmy w stanie formować byt, narzucać mu jego kształt, a więc nie ma sensu próbować głębiej go rozumieć bo w martwej, plastycznej materii nie ma nic do rozumienia.
Uznajemy, że byt jest nam posłuszny i można dowolnie go przekształcać. A więc my jesteśmy panami stworzenia. To zostało steoretyzowane przez Kartezjusza w jego podziale na res exstensa i res cogitans, czyli rzeczy rozciągłe i rzeczy myślące. Świat jest rzeczywistością rozciągłą, plastyczną. My jesteśmy radykalnie odmienni. To zresztą spowodowało, że Kartezjusz musiał uznać zwierzęta za rodzaj maszyn biologicznych.
Punktem wyjścia u niego i nie tylko u niego, jest przekonanie, skądinąd oczywiste, że empirycznie nie potrafimy uzyskać pewności. Z tego powodu, z racjonalnej perspektywy można zakwestionować świat, jego istnienie. To jest oczywiście czysto racjonalna konstrukcja, spekulacja, bo realnie nie jesteśmy w stanie podważyć porządku świata. Wyobraźmy sobie zresztą, co by się stało, gdybyśmy go zakwestionowali i odmówili uznania jego reguł. Nasze istnienie byłoby niemożliwe i skończyłoby się bardzo prędko.
Odwołuję się jednak do Kartezjusza, żeby pokazać, że ta podmiotowa perspektywa, radykalny racjonalizm powoduje, że odmawia się światu jakiejkolwiek konsystencji.
I przestaje być on rzeczą pewną, a staje się czymś umownym.
I ostatecznie co jest pewnością? Pewnością staje się podmiot, wyłącznie podmiot.
Analizowałem to dokładniej w Buncie i afirmacji. Tyle że ten podmiot jest bytem pustym, jest nieokreślony, wbrew pozorom nie jest właśnie żadnym trwałym punktem oparcia, ale absolutnie czystą potencją. Co zresztą spowodowało, że filozofia mogła rozwijać w absolutnie dowolnym kierunku te fundamentalne kartezjańskie założenia. Nie dało to żadnej pewności, a wręcz przeciwnie, zakwestionowało wszystkie tradycyjne punkty odniesienia.
Dla porządku: sceptycyzm istniał zawsze. Człowiek od zawsze boryka się z podstawowymi wątpliwościami. W pewnych proporcjach sceptycyzm jest niezbędny i twórczy. Ale w momencie, kiedy zaczyna dominować, staje się samobójczy. Już starożytni wiedzieli, że radykalny sceptycyzm jest niemożliwy, bo finalizowałby się w milczeniu. Nie bylibyśmy w stanie wypowiedzieć słowa. Współcześnie odpowiedzią na te wyzwania jest deifikowanie podmiotu ludzkiego.
Zakwestionowaliśmy realność świata z pozycji podmiotowej. Odwróciliśmy porządek. Bo de facto nasze podmiotowe istnienie staje się dzięki otoczeniu, jesteśmy formowani przez świat. Naszym pierwszym doznaniem nie jest „Ja!”. To może sobie Gombrowicz napisać w swoich Dziennikach: „Ja, ja, ja” i powtarzać w kółko, a snobi będą się tym egzaltować i zachwycać, jakby to było objawienie, a nie tylko czkawka.
Realnie, to świat nam się narzuca i to on daje nam możność rozpoznania siebie jako podmiotu. Stajemy się percypując świat i to w każdym aspekcie. Podmiot jest bytem pustym, który nabiera treści nasycając się doznaniami. Zaczynamy rozpoznawać świat dzięki kulturze, zaczynamy go nazywać, określać dzięki wszelkim językom, które stanowią kulturę. Chodzi oczywiście w pierwszym rzędzie o język naturalny, ale i o inne jego odmiany, formy poznania, obyczaju a więc komunikacji itp.
Pod warunkiem, że nie damy się zwodzić jak Faust Mefistofelesowi.
Ale co to znaczy: pod warunkiem, że nie damy się zwodzić? Problem z naszym poznaniem jest taki – tu znowu wrócę do Kartezjusza – że my wiedzy pewnej osiągnąć nie możemy. Na tym polega nasz dramat ludzki, że musimy w dużym stopniu zawierzyć naszej kulturze, naszemu zbiorowemu, wielopokoleniowemu doświadczeniu, temu, co nas jako ludzi formuje. Jeżeli to zakwestionujemy, to będziemy mieli wspomnianą sytuację kartezjańską: będziemy żyli w świecie, który jest nieokreślony, a więc nic o nim nie jesteśmy w stanie powiedzieć. I żadnej pewności osiągnąć nie możemy, bo ona jest dla człowieka zwłaszcza wyodrębnionego z kultury niedostępna.
To poszukiwanie pewności, takiej ostatecznej, które napędza filozofię od jej początków, jest niesłychanie niebezpieczne, bo człowiek nie jest w stanie tego celu osiągnąć. Musi zawierzyć, a co więcej zawierzając, musi mieć tę świadomość, że zawierza – a więc nie stąpa po ostatecznie pewnym gruncie – fundamentalnym prawdom danym mu przez cywilizację. Za każdym razem w jego kolejnych doświadczeniach one muszą się weryfikować na nowo i trzeba je na nowo rozpoznawać. I nic nie jest dane ostatecznie. Zatem sytuacja człowieka jest stale dramatyczna: jego poznanie, jego istnienie i jego integralność w każdym wymiarze są nieustannie zagrożone. I my musimy się z tym pogodzić.
Zwodzenie mefistofeliczne polega raczej na tym, że Mefistofeles oferuje nam pewność panowania nad światem, jednoznacznego postępu i wyrastającej z niego potęgi, a więc obiecuje, że uwolni od kondycji ludzkiej za drobną cenę, czyli rezygnację z duszy.
A do tego wiedzie coś, na co często zwracasz uwagę w swoich rozważaniach, mianowicie pycha, jako rzecz chyba najgorsza dla człowieka.
To jest uniwersalny, fundamentalny grzech – matka wszystkich grzechów. O co chodzi w wypadku naszych prarodziców w Biblii? Czym ich kusi wąż? Będziecie tacy jak Bóg – mówi. Zrywają oni owoc z drzewa poznania, bo wolno to tylko Bogu, a więc akt ten ma spowodować, że staną się jak Bóg. Okazuje się, że nie będą jak Bóg, ale utracą swój szczególny, rajski status. Nie mogą być jak Bóg, bo nie są Bogiem.
Człowiek jednak i tak dąży do tego, by być jak Bóg. Chce przekroczyć swoją kondycję. Jesteśmy ograniczeni, skazani na dramatyczne, tragiczne warunki istnienia i chcemy je przezwyciężyć. Jesteśmy skazani na cierpienie i chcemy się od niego uwolnić, co samo w sobie nie byłoby złe a nawet jest oczywiste, pytanie: jak do tego dążymy? Wyobrażenie, że jesteśmy w stanie przekroczyć wszystkie ludzkie uwarunkowania i zapanować nad światem, to jest pycha, która przywodzi do najgorszych konsekwencji, bo my nad tym światem nie będziemy panować, a więc ulegamy zgubnym iluzjom, których konsekwencje są katastrofalne. Co najwyżej jesteśmy w stanie zapanować nad bliźnimi. I tak się składa, że wtedy zaczynamy dążyć przede wszystkim do zapanowania nad historią, czyli innymi ludźmi.
Chociaż trzydzieści lat temu wydawało się, że wchodzimy w erę szczęścia, erę końca historii. A teraz widać wyraźnie tę niebywałą skłonność całych populacji, grup ludzkich do tworzenia zbiorowych zwidów. Bo można powiedzieć, że wojna, która wybuchła, przywraca miarę rzeczom. To jest okrutne, ale tak to mniej więcej wygląda.
Oczywiście. Nie tylko wojna, wcześniej także zaraza. To też był policzek wymierzony naszemu wyobrażeniu, że panujemy nad światem, nad naturą i że już nic takiego jak kataklizm nie będzie mogło się pojawić. Pandemia to był kataklizm naturalny, chociaż spowodowany przez człowieka, co nie zmienia faktu, że jakby człowiek nie pomógł mu, to by się pewnie sam też pojawił. Paradoksalnie okazało się, że człowiek usiłując panować nad całością stworzenia i wyeliminować wszystkie katastrofy, sam je prowokuje.
No i to jest także obecna wojna…
Można 24. lutego interpretować nie jako skandal metafizyczny – chociaż oczywiście jest to skandal metafizyczny – ale powrót do „normalności”, jeśli ma się jakieś pojęcie o historii. O tym, że żadnego jej końca nie ma dowodzi wojna. Ludzie funkcjonują tak, jak wcześniej, tzn. są powodowani ludzkimi namiętnościami, które zarażają społeczne konstrukcje. Zawsze napędzani będą agresją i instynktem dominacji, zawsze pojawiał się będzie imperializm, dążenie do podporządkowania jednych grup innym, zwykle uzasadniane szlachetnymi ideami. Oczywiście w przypadku Rosji trochę trudniej o tym mówić, chociaż Kreml też powołuje się na ruski mir. To jest ładne – bo mir znaczy zarówno świat, jak i pokój. Rosjanie mówią, że gdyby Ukraińcy pogodzili się z tym, że przecież nie są narodem, a tylko młodszymi braćmi Rosjan, gdyby wyrzekli się swojej tożsamości, to już byłby pokój. Oczywiście potem następni musieliby wyrzekać się swojej narodowej przynależności, bo do tego prowadzi ruski mir, czyli pokój, który spełnienie osiągnie dopiero wtedy, gdy wszyscy go zaakceptują.
Idea końca historii zakłada wszechogarniający uniwersalizm, który ruguje człowieka z jego tożsamości, ze wspólnot, w których w sposób naturalny żyjemy. Bo człowiek jest bytem społecznym, kulturowym – jak mówiłem – staje się dzięki kulturze. I ta kultura istnieje w partykularnych formach, m.in. narodowej, wcześniej plemiennej. W związku z tym ci, którzy wymyślają współczesne koncepcje doskonałości, chcą przekroczyć ograniczenia ludzkie, bo tożsamość jest jakimś ograniczeniem, nie ma co ukrywać, każda forma jest ograniczeniem.
Oczywiście jest jedyna istota poza formami – to Bóg, więc to jest dążenie do boskiej roli.
Zasada „coś za coś”, oczywiście.
Tak, ponieważ owo dążenie do tego, żeby człowieka uwolnić od wszystkich tożsamości, przekształca się w konieczność ich eliminacji, unicestwianie istniejących wspólnot. Jak trzeba, to siłą… Mamy zatem wojnę na wschodzie, agresję Rosji na Ukrainę i mamy na zachodzie Europy uderzenia w tożsamości, m.in. w Polskę ze strony dominujących obecnie środowisk UE.
Wróciłbym jeszcze do jednej kwestii w odniesieniu do wcześniejszego pytania.
Moja książka nazywa się Wobec wojny, zarazy i nicości. Otóż wymagało czasu, żebym zrozumiał, że w swojej egzystencji bez przerwy konfrontuję się z różnymi formami nicości. Jako nowe, doskonałe formy prezentuje się nam coś, co de facto jest nicością, ponieważ nie może być realizowane w ludzkiej rzeczywistości. Tytułowa nicość ma również taki sens.
Jako pisarz i artysta zdzierasz maski, pokazujesz, że za nimi jest pustka, nicość, względnie demony.
Królestwem demonów jest nicość. Zło jest brakiem dobra, jest nieustannym przeczeniem. W tym kierunku należy demoniczność interpretować.
A świat jest demoniczny. I tu taka myśl: wojna stwarza narody. Czy się z tym zgodzisz? Piszesz, że w imię przetrwania narodu Ukraińcy są skłonni na indywidualną śmierć. Tak samo jak Polacy w 1939 roku czy w ogóle w okresie wojny. Siła takiego aktu jest ogromna.
Na pewno. W takiej konfrontacji my się orientujemy czy dana wspólnota traktuje serio swoją tożsamość. Jeżeli by uległa i powiedziała sobie: a nie, to za duże ryzyko, wówczas okazałoby się, że tożsamość narodowa przestaje naprawdę w tym momencie istnieć. Tożsamość jest czymś fundamentalnym, jeśli nie potrafimy zapłacić za nią najwyższej ceny, to traci ona znaczenie.
Jeżeli – jak się to prezentuje w liberalizmie – jest to rodzaj kontraktu, umowy społecznej, po to, żeby nam było materialnie lepiej, to jaki sens ma utrzymywać umowę za cenę egzystencjalnego ryzyka, zagrożenia, że przestaniemy istnieć? To nie ma nijakiego sensu. Musimy rozpoznać tożsamość jako wartość fundamentalną. W tym sensie wojna tworzy narody, bo uzmysławia znaczenie tożsamości wspólnotowej.
Mogłoby się wydawać, że ta nowa sytuacja sfalsyfikowała ideologię liberalną. Ty dokonałeś tego wcześniej, cała Twoja twórczość publicystyczna to jest w gruncie rzeczy walka z fałszem liberalizmu.
Tak, mogę się zgodzić, że moja twórczość jest próbą demaskacji uzurpacji współczesności. Charakterystyczne, że współcześnie nastąpiła integracja liberalizmu z lewicowymi doktrynami. Jeszcze niedawno w historycznym ujęciu wydawało to się nieprawdopodobne, uznawano wręcz, że jedyną prawdziwą opozycją do komunizmu jest właśnie liberalizm. Nie jest to prawdą, zresztą bardziej przenikliwi myśliciele, jak chociażby Eric Voegelin, wskazywali, że liberalizm też jest nowoczesną ideologią.
Liberalizm jako uzasadnienie podbojów Anglików i tworzenie wolnych rynków.
To jest pytanie, czy rzeczywiście uzasadniał te podboje. Można i tak to interpretować, choć mam wątpliwości. Ludzie dokonywali podbojów przed liberalizmem, a Nowy Świat, czyli Amerykę pierwotnie podbiły nieliberalne: Hiszpania i Portugalia.
Podstawowym problemem liberalizmu jest błąd antropologiczny, tzn. uznanie, że jednostka wyprzedza zbiorowość, wyprzedza wspólnotę. Tymczasem człowiek staje się – powtórzę jeszcze raz – dzięki kulturze, która jest pewnym zbiorowym rozciągniętym w czasie procesem. Jest nam dana. Możemy ją kwestionować, do pewnego stopnia możemy się nawet jakoś jej wyrzec, przenieść do innej wspólnoty. Trudności z tym związane demonstrują jednak znaczenie tożsamości, która nas określa.
Mówiłem wiele razy, że sama idea umowy społecznej, tak bez reszty związana z liberalizmem, pokazuje ułomność tej koncepcji. Trzeba uzasadnić porządek społeczny poprzez dobro jednostek istniejących – te jednostki muszą wyrazić hipotetyczną zgodę co do tych warunków, które tworzą dany układ społeczny.
Ta hipotetyczność jest wysoce wątpliwa.
Hipotetyczna zgoda sama w sobie jest dość zdumiewającym konceptem. W tym wypadku jest zupełnym nieporozumieniem, bo zawierające ją jednostki nie istnieją. Jednostka jest stworzona przez określoną wcześniej wspólnotę. A więc żyje zgodnie z określonym porządkiem wartości i sensów. Wyrasta z doświadczeń, przeżyć i form, które ją określiły w procesie wychowania i kształtowania w danej wspólnocie właśnie.
Liberalizm jest więc nieporozumieniem. Ostatecznie umowa społeczna staje się zalążkiem społecznej utopii. Skoro budujemy umowę na najlepszych warunkach, to jesteśmy w stanie stworzyć taką, która będzie optymalna dla nas. Umowę, w której jednostka nie jest określona przez nic, może się sama warunkować, sama stwarzać. Nie jest przez nic określona i w związku z tym jest w stanie zbudować tu i teraz królestwo człowieka na ziemi. Może stać się zaczynem nowej utopii ze wszystkimi tego niebezpieczeństwami, ponieważ każda utopia ma w sobie totalitarny pierwiastek.
Za tym stoi zamysł manipulowania masami?
Za tym nie tyle stoi zamysł, co pociąga to za sobą taki skutek. Wcale nie wydaje mi się, że pierwotnie twórcy tej idei myśleli: poszukam idei, która pozwoli mi zapanować nad masami. Nie, jest odwrotnie.
No tak, ale np. macherzy z Doliny Krzemowej? Piszesz o nich.
Oni nie są ideologami, tylko biznesmenami. Zajmują się produkcją i sprzedażą. I głowią się nad tym, jak zoptymalizować ofertę, żeby jak najwięcej towarów wcisnąć odbiorcom, coraz to nowych, coraz mniej im potrzebnych. I oczywiście potem jest tak, że ci najwięksi z nich zaczynają również rozumować w kategoriach szerszych i próbować uporządkować świat oraz skoordynować porządek aksjologiczny z własnym interesem. I to jest bardziej znaczące i niebezpieczne niż grupy, które zgodnie z teoriami spiskowymi panują nad światem. Owszem, dążą do tego różne środowiska, ale choćby z powodu ich liczby i konfliktów między nimi nikomu się to nie udaje. Jeżeli zakłada się, że dominują bez reszty ci macherzy, jakaś straszna grupa Bilderberg, kilku wpływowych gości aranżuje nam całość rzeczywistości, to jak my ich zneutralizujemy, to zlikwidujemy problem. Nic podobnego. Problem jest dużo, dużo głębszy.
Polega on na rozwoju naszej gospodarki. Pisałem o tym w Buncie i afirmacji. Kapitalizmu jako takiego nie ma – nazywamy w ten sposób wszystkie formy gospodarki opartej na własności prywatnej i konkurencji, czyli całą gospodarkę, bo żadnej alternatywy dla takiej dziś nie ma.
Jej modele się zasadniczo zmieniają, są nieprzystające do siebie, ale my używamy cały czas tej samej nazwy – kapitalizm. Robimy to po to, żeby wymyślić jakąś potencjalną alternatywę. I to też jest myślenie utopijne, tzn. całe zło projektujemy w ten kapitalizm, który obalimy, a w jego miejsce powołamy np. socjalizm i wtedy będziemy w ogóle już szczęśliwi i wszystkie problemy znikną. To jest fundamentalne nieporozumienie.
Pułapka, w którą wpadł choćby Marks.
Problem jest bez porównania głębszy. Jesteśmy skazani na tę gospodarkę. Możemy oczywiście ją jakoś ograniczyć, ale ona ma to do siebie, że siłą rzeczy musi się jako fundamentalny proces alienować od decyzji indywidualnych, grupowych itd. Rozwija się samoczynnie. To w jakimś sensie jest błogosławieństwo dla człowieka, ponieważ uruchomił on siły, które go wynoszą. Wynoszą jednak w określony sposób – czysto materialnie, a więc redukują do wymiaru materialnego.
Generalnie mechanizm jest dość prosty, tzn. nie tworzą go wcale ci macherzy z Doliny Krzemowej, to jest tylko wierzchołek góry lodowej. Naprawdę na dużo niższym poziomie działają firmy, współczesne korporacje, które charakteryzują się własnością rozproszoną. Mają swoich udziałowców, a ci domagają się natychmiastowych zysków. Te firmy muszą więc jak najprędzej i jak najwięcej sprzedać. Kiedyś rzeczywiście była to własność prywatna, w związku z tym szacowało się ją na pokolenia, dbało o prestiż, istniały różne bariery, które odsuwały gratyfikację bezpośrednią. A w tej chwili udziałowcy, którzy stanowią grupę powiązaną ze sobą wyłącznie akcjami własności, domagają się natychmiastowych zysków. Dlatego zarządzający, menadżerowie robią wszystko, aby je zdobyć. Od tego zależy ich pozycja. Kreują więc rozbudowane strategie sprzedaży. Nie myślą o żadnych ideowych sprawach. Oni kombinują, jak sprzedać. Ale ponieważ teraz te potrzeby są już w dużej mierze zaspokojone, buduje się pewne…
Nowe potrzeby?
Nowe strategie działania, próbując propagować pewne wzorce zachowania, postawy itd., które ułatwią sprzedaż nowych towarów. I one w sumie wytwarzają hedonistyczny, konsumpcyjny model egzystencji, w którym funkcjonujemy obecnie. Temu jest podporządkowana cała produkcja – i ta masowa, i ta artystyczna. Buduje to porządek samonapędzającej się konsumpcji, która niszczy wszelkie ograniczenia. Optymalne jest dla niej wyobrażenie samostwarzającej się jednostki, która identyfikuje się z nabywanymi dobrami, musi kupić sobie nowego smartfona, bo bez niego nie będzie wolna.
Kiedyś istniały ograniczenia dla konsumpcji: blokady religijne, kulturowe, etosy postaw i zachowań. Powszechnie uznawano, że coś jest właściwe albo nie. Jednak wraz z rozwojem nowoczesnej gospodarki metodą drobnych kroczków rozmontowuje się cały tradycyjny porządek kulturowo-społeczno-aksjologiczny. I to jest proces przerażający. Towarzyszy mu – wbrew temu co Marks twierdził nie jest on zdeterminowany przez ekonomię – ideologiczny, homologiczny wobec niego rozwój nowych ideologii. Niszczą one tradycyjne modele egzystencji człowieka i de facto sprzyjają rozpędzonemu mechanizmowi użycia, który powoduje, że człowiek zostaje zredukowany do roli konsumenta. Staje się samotnym, bezbronnym konsumentem towarów i ideologii. Wszystko jedno, czy ideologie opowiadają, że walczą z kapitalizmem, czy nie – służą redukcji człowieka do pozycji samotnej jednostki, a więc klienta doskonałego.
Są takie teorie, że w tym sensie kontrkultura nie była żadnym buntem, tylko przygotowaniem następnego etapu kapitalizmu usług.
Powtarzam raz jeszcze, nie używam słowa kapitalizm, bo jest mistyfikacją. Oczywiście ludzie, którzy wówczas robili awantury, uznawali je za bunt. W głębszej perspektywie sprzyjali intensyfikacji procesów produkcyjnych, konsumpcji i współuczestniczyli w procesie sprowadzenia człowieka do roli konsumenta. Stąd zresztą, co bardzo charakterystyczne, większość guru kontrkulturowego protestu tak łatwo odnalazło się we współczesnym świecie.
Mówiliśmy o Mefistofelesie, o człowieku faustycznym. Gdzieś przeczytałem, że rozwój technologiczny w Grecji był powstrzymany nie dlatego, że Grecy nie mieli możliwości dalszej rewolucji technologiczno – naukowej, tylko dlatego, że nie pozwalała im na to właśnie świadomość, że nie wchodzimy w sferę bogów. A Faust jest archetypem tego, który mówi: jestem na równi z Bogiem.
Grecy nie tyle świadomie powstrzymywali się od zastosowania nowych technologii, co ich jeszcze nie znali. Ale w jakimś sensie z przywołanym przez Ciebie źródłem się zgodzę: w ich cywilizację wbudowane były blokady żywiołowego rozwoju techniki. W kulturę ich wpisane były ograniczenia, rozmaite tabu, które powodowały, że pewnych działań nie można było podejmować, ponieważ naruszałyby istniejący wyższy wymiar ładu. W ogóle człowiek żył w świecie, który był dużo bardziej święty, tzn. natura rzeczy i w dużej mierze przyroda były święte, ponieważ były domeną bogów, a więc różnych rzeczy wobec nich nie można było czynić.
Model Fausta to rozkiełznany pęd do podporządkowania sobie wszystkiego. Pisałem o domku Filemona i Baucis, który przeszkadza Faustowi. Należała do niego kapliczka ze starym dzwonem. Faust chce zajmować się zbawianiem ludzkości, a tu mu ten dzwon dzwoni i denerwuje go. Ostatnio słyszymy często, że dzwony kościelne irytują, ktoś może ich nie chcieć, może by je w końcu zlikwidować?
Faust usiłuje kupić od Filemona i Baucis ich dom. Oni jednak nie chcą go sprzedać. Wreszcie Faust, choć nie chce im zrobić krzywdy, wysyła Mefistofelesa, aby zrobił z nimi porządek. Do pewnego stopnia przypadkowo staruszkowie zostaną zabici razem z broniącym ich gościem. Faust trapi się trochę: głupia sprawa, nieprzyjemnie mu z tego powodu, ale nie za bardzo. Cóż, takie są koszta postępu. Zresztą te koszta i to czasami na dużą skalę Goethe pokazuje poprzez cały swój dramat. Co więcej, na samym końcu wyobrażenie Fausta, że prowadzi wspaniałe działania na rzecz ludzkości, okazują się złudzeniem, bo go Mefisto wprowadza w pułapkę.
W nierzeczywistość…
Bo tak naprawdę to złe duchy kopią grób Faustowi. Znamienne, że to, co on uważa za swoje największe przedsięwzięcie, okazuje się drążeniem jego grobu.
Wbrew tym wszystkim tezom o odczarowaniu świata, nie masz wcale wrażenia, że świat jest definitywnie odczarowany? I że te drzewa, które widzimy za oknem, to tylko fabryka chemiczna? Dla mnie jest oczywiste, że całą Twoją twórczość przenika aura metafizyczna.
Ograniczeni ludzie widzą świat w sposób ograniczony.
To jest ta myśl z Romantyczności i geniusz Mickiewicza – szkiełko i oko.
To jest bardzo głęboka myśl. Widzieć rzeczy martwe dookoła. Mickiewicz tak właśnie mówi: „Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce./ Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!” Ten świat jest martwy, odczarowany dla opisywanego starca.
Ja, broń Panie Boże, nie usiłuję atakować nauki. Nauka jest wielkim ludzkim przedsięwzięciem, osiągnięciem, chapeau bas, natomiast twierdzić, że ona jest całością ludzkiego poznania, jest nieporozumieniem. Jest to pewna forma odkrywania rzeczywistości, które odpowiada na zespół określonych pytań. Co więcej, jest nieporozumieniem uważać, że to jedyny sposób interpretacji rzeczywistości.
Odwołajmy się do prostej refleksji. Nauka postępuje – tego nikt nie kwestionuje – była inna, jest inna. Jak my w takim razie znamy ten świat? On był inny sto lat temu, a teraz jest inny? Nie, jest taki sam, tylko myśmy widzieli go w inny sposób, a teraz widzimy go inaczej, szerzej, ale czy to znaczy, że nauka jest finalistyczna?
Ale kiedyś były wozy konne, a dzisiaj są rakiety.
Ale nie mówimy o wozach konnych, tylko mówimy o poznaniu czystym. Wykorzystanie nauki do praktyki ludzkiej jest też istotnym elementem, ale to nie jest tożsame. Nauka wyprzedza swoje praktyczne zastosowanie, wielu rzeczy nie da się wykorzystać albo da się to zrobić w bardzo dziwny sposób bądź dużo później. Ja mówię teraz o czystej nauce, nie o jej wykorzystaniu.
A więc jeżeli mówimy o tej nauce, to należy zakładać, że ona się skończy? Chyba niewielu naukowców się z tym zgodzi. W XVIII, XIX wieku funkcjonowało złudzenie, że nauka jest finalistyczna. Laplace wymyślił demona, który jest w stanie poznać wszystkie stany świata we wszystkich możliwych czasach, co oznaczać miało, że da się opisać wszystko, a świat jest zdeterminowany.
Ta hipoteza Boga do niczego nie jest mi potrzebna – słynne.
No właśnie, jeśli się postrzega wszystko jako maszynę, to nie tylko hipoteza Boga nie jest potrzebna, ale nawet i człowieka.
W związku z tym prędko sama nauka się sfalsyfikowała. Okazało się, że w ogóle nie jest finalistyczna, że im bardziej się rozwija, tym bardziej odsłania przestrzenie naszej niewiedzy. Nowe osiągnięcia nauki, jak chociażby fizyka kwantowa, są właściwie nie do pogodzenia z naszymi możliwościami intelektualnymi. Tzn. one nam podsuwają pewne odpowiedzi, które są z naszej ludzkiej, logicznej perspektywy wewnętrznie sprzeczne. To pokazuje tylko, jak bardzo ten świat nas przekracza. Jeżeli ten świat nas przekracza, to opowieści, że on jest martwy, są śmieszne.
Uzurpacją jest wyobrażenie, że potrafimy świat zdefiniować. Prosta refleksja odsłania nasze ograniczenia w sposobie poznawania świata. Jesteśmy osadzonymi w czasie bytami trójwymiarowymi. Postrzegamy w określonym momencie i z danej nam perspektywy. To i wiele innych uwarunkowań pokazuje, jak bardzo nasza wiedza jest ograniczona. Nie znaczy to, że nie mamy ze światem kontaktu. Jesteśmy osadzeni w realności, która nas przekracza i potrafimy to zrozumieć, a więc docieramy do świata. Weźmy doznanie piękna. Jest ono czymś, co nas przekracza i co jest niedefiniowalne. Tak jak inne elementarne pojęcia. Dopiero opierając się na nich, możemy definiować coś innego.
Ta omnipotencja ideologii postępu w dużej mierze wynika z tego, że np. jak patrzymy na pracę chłopa w X wieku i w XVI wieku, to jest ona taka sama, nie ma żadnego postępu technologicznego. Od XVIII wieku zaczyna się natomiast wymyślanie różnego rodzaju skutecznych przyrządów, które ułatwiają nam życie. I na tej podstawie powstała filozofia postępu, która mówi, że zmierzamy do jakiegoś cudownego końca. Dotyczy to właściwie wszystkich aspektów ludzkich spraw, co jest kompletną bzdurą.
Postęp odnosi się generalnie do techniki. Można mówić o jego innych wymiarach, np. w etyce, o uniwersalizacji moralności w tym sensie, że zaczęliśmy postrzegać wszystkich ludzi jako bliźnich. W tym sensie chrześcijaństwo jest nie do przecenienia. Od jakiegoś czasu jednak o postępie możemy mówić przede wszystkim w dziedzinie techniki. Jednak gospodarka, która generuje ten postęp, wiąże się z ogromnymi kosztami, naszą redukcją w innych sferach. Zatem trzeba zauważyć, że to jest zawsze postęp w jednym z aspektów naszej egzystencji i zawsze nas kosztuje bardzo dużo, w tym głębszym, nie tylko materialnym znaczeniu.
Odnośnie Twoich słów – postęp jest cały czas w dziejach ludzkości – bo zmienia się radło na sochę, dwupolówkę na trójpolówkę itd. Od paruset lat zaczyna gwałtownie przyśpieszać. Jednak wyobrażenie, że dzięki temu osiągniemy bezgraniczne możliwości, jest absurdalne. To jakby zakładać, że skoro w sporcie osiągamy coraz lepsze wyniki, to przekroczymy wszelkie ograniczenia. Jeśli np. coraz wyżej skaczemy, to już niedługo będziemy skakali nieograniczenie wysoko. To jest podobny nonsens.
Można też powiedzieć, że cena za modernizację to brak kontaktu z zaświatami.
To znaczy ze światem jako takim.
Ze światem i zaświatami.
Przede wszystkim ze światem, poprzez który te zaświaty rozpoznajemy, wyczuwamy intuicyjnie. To jest fundamentalny problem, bo żyjemy w sztucznym świecie. Egzystujemy głównie w miastach, w bardzo nienaturalnych warunkach, jeździmy przy pomocy mechanicznych pojazdów itd.
To cudowne jest mimo wszystko.
Cudowne to nie jest, jest wygodne, natomiast z drugiej strony bardzo ogranicza postrzeganie. Właśnie dlatego mieszkam na wsi, że daje mi to większe możliwość obcowania ze światem. Współczesna cywilizacja oddziela nas od rzeczywistości. Żyjemy w świecie ekranów, które bez końca odbijają to samo i oddzielają nas od realności, w każdym razie jej szerszego, głębszego wymiaru. Funkcjonujemy w przestrzeni techniki, która na pozór jest nam bez reszty posłuszna – posługujemy się maszynami, które są przez nas i dla nas stworzone.
I tu znowu wracamy do tego, o czym już mówiliśmy – ten świat wydaje się nieskończenie plastyczny. To jest tylko tworzywo. Nie ma w nim życia ani żadnego głębszego wymiaru.
Pociąga to za sobą konsekwencje. Jedynym imperatywem w tym świecie jest jego samoczynny rozwój. Żeby było wygodnie. Prowadzi to do paradoksu. To, co produkujemy dla siebie, przestaje być takie wygodne, bo budujemy świat, który z powodu komplikacji rozumiemy coraz mniej i którym coraz trudniej się nam posługiwać. Nie rozumiemy maszyn, które organizują nasze życie. Kiedyś jeździliśmy samochodami, które byliśmy w stanie sami naprawić przy pomocy śrubokrętu i klucza francuskiego. Teraz mowy o tym nie ma.
Stajemy się stopniowo dodatkiem do technicznego rozwoju. Produkuje się dla nas coraz to nowe rzeczy, pęd współczesny i społeczne konieczności wymuszają na nas to, że się do tego dostosowujemy, ale czy chcemy, nikt nas o to nie pyta. W związku z tym ten sztuczny świat pociąga za sobą różne niepokojące konsekwencje. Najbardziej podstawowa jest taka, że wyobrażamy sobie, że panujemy nad światem, mając z nim coraz mniejszy kontakt.
A tutaj nagle taki skandal jak wojna.
Taki skandal jak zaraza, taki skandal jak wojna, taki skandal jak śmierć.
Od trzydziestu lat prowadzisz tę swoja krucjatę konserwatywną – tak to nazwę. Już w latach 90. widziałeś pewne procesy, które teraz wybuchają. Odwołam się do tekstu Doktor Mengele. Świetnie opisałeś wtedy fachowca, lekarza nowego typu cywilizacji, która jest zorganizowana jako totalitarna w gruncie rzeczy.
To było spotkanie w Holandii, dokąd pojechałem, żeby przyjrzeć się rozmaitym nowinkom. Głównie eutanazji, która wtedy zaczęła być tam propagowana, również na drodze prawnej. To były lata 90. Znalazłem taki najbardziej postępowy – tak się to nazywało – ośrodek, który walczył o to, żeby upowszechniać eutanazję i poprosiłem o wywiad jego szefa. Na początku był niespecjalnie zainteresowany, ale potem się zgodził. Zacząłem od pytania, że, gdy pacjent znajduje się w stanie, w którym nie może podjąć samodzielnej decyzji, profesjonaliści zgrupowani w tym ośrodku chcieliby, żeby uznawać za wystarczające do eutanazji jego wcześniejsze oświadczenia. Czy są jednak pewni, że to wystarczy?
I kontynuowałem: W tej chwili decyduje rodzina. Ale przecież rodzina to nie są fachowcy. Przecież to wy-lekarze jesteście fachowcami. Kto ma podjąć decyzję, kiedy należy zakończyć życie, a kiedy nie? No chyba ktoś, kto jest profesjonalistą?!
I on wtedy się mną zainteresował. Wyglądał naprawdę imponująco – taki przystojny, nordycki typ, blondyn o zimnych niebieskich oczach. Spojrzał na mnie z takim uznaniem, pokiwał głową i powiedział: Ma pan rację. Ale to jeszcze nie pora…
I to było szczególne doświadczenie, kiedy patrzyłem w błękitne ślepka nowego dr Mengele, który chce decydować, kiedy ludzie mają przestać żyć, a kiedy nie, bo przecież jest profesjonalistą.
W świadomości ludzi nie funkcjonuje już historia jako swoisty metafizyczny horror. Ogłupieni przez lewicową progresywną ideologię nie przyjmują tego do wiadomości, trwają w śnieniu. I dopiero konfrontacja ze śmiercią to jedyny sposób, żeby ich obudzić.
Nie tylko konfrontacja ze śmiercią, także z cierpieniem, przypuszczam także, że np. konfrontacja z załamaniem się pewnego porządku egzystencji.
Poza tym zwracam uwagę, że to elity generalnie narzucają nowe, odrealnione modele funkcjonowania, egzystencji, zwykli ludzie natomiast są ciągle jednak dalsi od tego, bo są bliżej świata, bliżej rzeczywistości, bardziej jej doznają.
W chwili, kiedy rozmawiamy, w Szwecji wygrała Partia Szwedzkich Demokratów, która była uznawana za partię faszystowską i wypchnięta poza główny nurt polityczny, jednak zajęła pierwsze miejsce, choć jeszcze niedawno wydawało się to tam niemożliwe. I to nie byle gdzie, bo w Szwecji. Główny problem stanowi tam obca kulturowo imigracja. W Szwecji jest coraz więcej przestrzeni miejskich, które są nieomal wyłączone spod władzy państwa. Zwykli obywatele padają tego ofiarą, liczba zabójstw, przestępstw wszelkiego rodzaju radykalnie się zwiększa. Ludzie to widzą i ponoszą tego konsekwencje. Zwyczajni ludzie nie zajmują się myśleniem w kategoriach czysto teoretycznych, tylko zwracają uwagę na ważne dla nich zjawiska, ale one są również konsekwencjami idei. Dla zwykłych ludzi obrona cywilizacji, swojej tożsamości była kiedyś oczywista, ale od jakiegoś czasu narzucono im przekonanie, że jest to niewłaściwe. Mamy się otwierać, a multikulturalne społeczeństwo to optimum. Jest to wyobrażenie sprzeczne wewnętrznie, bo tak naprawdę wielokulturowych społeczeństw nie może być, co najwyżej są różne społeczeństwa, które egzystują obok siebie. Gdyż to kultura wyznacza sposób bycia zbiorowości. Państwa mulitkulturalne istniały, ale to były imperia rządzone autorytarnie przez centrum.
Wróćmy do szwedzkiej zmiany na scenie politycznej.
Wynikają z niej również pewne zmiany obyczajowości, tzn. obrona własnej tożsamości, bo oznacza ona zarazem przetrwanie dotychczasowego modelu życia.
Ludzie zaczynają to rozumieć. Za kilka dni mamy wybory we Włoszech i wszystko wskazuje na to, że i tam wygra prawica i to uznawana za populistyczną tzn. taką, której nie wolno akceptować.
Tradycyjna prawica w Europie została skolonizowana przez lewicę liberalną. Nastąpiło zdominowanie ośrodków opiniotwórczych przez tę ideologię i klasyczne partie prawicowe temu uległy. Prawicowość dziś reprezentują w Europie zachodniej wyłącznie ugrupowania spoza głównego nurtu.
Chadecy stali się wegetarianami.
Chadecy nie wiedzą, którą ręką się przeżegnać i co to znaczy modlitwa, a przede wszystkim, co znaczy to pierwsze „ch”, od którego zaczyna się ich nazwa i do czego ma służyć. Generalnie nie ma dziś różnicy między klasyczną prawicą i lewicą. Teraz dopiero pojawiają się partie, które zaczynają protestować przeciw tej dominującej ideologii i wynikającej z niej polityce. To są właśnie ci szwedzcy demokraci, to są partie włoskie – Bracia Włosi czy Liga, to jest VOX w Hiszpanii i to, jak one rosną w siłę pokazuje, że ludzie mają dość obecnego stanu rzeczy.
Rzeczywistość puka.
Rzeczywistość dobija się pięścią. Kiedy wcześniej pukała, nikt się nią nie przejmował, a kiedy wali w drzwi, to ludzie zaczynają się bronić. Czy to wystarczy, bo mają naprzeciw siebie bardzo potężne siły, to jeszcze zobaczymy. Ale wygląda na to, że stan rzeczy w Europie naprawdę solidnie zaczyna się chwiać, a status quo unijne jest coraz bardziej niepewne. Wojna też to zmieniła, pokazała kompromitację polityki niemieckiej, a więc i unijnej, która była sterowana przez Berlin.
Pandemia i wojna dokonały korekty tej głównej ideologii, ale idea budowy ponadnarodowego państwa federacyjnego cały czas jest na topie. I coraz bardziej widać opresyjność tego nowego systemu, który wiedzie Europę do katastrofy, do jakiejś implozji.
Ideologów nic nie przekona. Zawsze będziemy słyszeli, że lekiem na wszystkie problemy jest więcej tego, co do nich doprowadziło, innymi słowy: za mało jest ideologii. Przecież znamy to z czasów PRL-u, kiedy słyszeliśmy: jedynym lekiem na problemy socjalizmu jest więcej socjalizmu. Analogicznie, jedynym lekiem na problemy Europy jest więcej europejskości. Ostatnie lata to była totalna kompromitacja Unii Europejskiej – czy w kwestii pandemii, czy wobec wojny. A jaką mamy odpowiedź? Intensyfikować te same zjawiska. Po raz pierwszy tak ostentacyjnie kanclerz Niemiec, tym razem Olaf Scholz, powiedział, że Niemcy chcą wziąć odpowiedzialność za Europę, ba, za cały świat nawet.
Powstaje zatem pytanie, czy zmiana może nadejść ze strony elit, establishmentu, który pójdzie po rozum do głowy? Być może w przypadku jednostek tak, ale zbiorowości nigdy tego nie zrobią, same siebie będą utrzymywać w tym samym stanie ducha. Szansą na zmianę są głębokie, tektoniczne ruchy społeczne, które spowodują, że kto inny dojdzie do władzy i projekt centralistycznej Unii zostanie zakwestionowany. Centralistycznej Unii, za którą oczywiście stoi hegemonia niemiecka z jakimś małym dodatkiem francuskim.
Dodatkowym czynnikiem jest Ameryka.
Obecne władze amerykańskie są ideologicznie po tej samej stronie, co establishment unijny, ale działają jednak w nurcie głębszego amerykańskiego, państwowego projektu politycznego i walczą o dominację, obronę swojego status quo na świecie. Amerykanie doskonale wiedzą, że muszą pomagać Ukrainie i to robią, dając nadzieję, że przyczynią się do wygrania wojny przez Ukrainę. Jeśli tak się stanie, to nowy silny biegun kontynentu stanowić będą Ukraina i Polska. Jest szansa, że ten biegun wschodniej Europy będzie zdolny przeciwstawić się obecnemu dominującemu tandemowi europejskiemu.
Czyli koniec Mitteleuropy. Z tego punktu widzenia niechęć Niemców do udzielania pomocy Ukrainie jest zrozumiała, leży w ich interesie.
To jest w ich interesie, tak jak oni go rozumieją. Oni po prostu chcą, żeby Ukraina przegrała, choć nie mogą tego powiedzieć wprost. To dotyczy politycznych elit. Sądzę, że ogół Niemców nie rozumuje w tych kategoriach. Widzą, że Ukraińcom dzieje się krzywda, są zabijani, bombardowani, cierpią, odbiera się im ich kraj – i zwykli ludzie są przeciw. Dlatego wywierają presję na swoje rządy, które opowiadają o pomocy, ale jej jednak nie realizują. Podobnie jest we Francji. Pytanie, jak długo da się zmobilizować te zgnuśniałe społeczeństwa zachodnie? Co, jeśli okaże się, że w związku z i tak mizernymi sankcjami będzie droższa elektryczność, jak długo da się utrzymać zaangażowanie zachodnich społeczeństw po stronie Ukrainy?
Ale jakby nie było ci, którzy rządzą, zwłaszcza w Niemczech, nie mają alternatywnej do realizowanej wcześniej polityki; walczą o dominację w Europie i odgrywanie podmiotowej roli na świecie. To jest tradycja niemiecka od zawsze. Oczywiście był okres, kiedy Niemcy się rozpadły i prawie ich nie było od XVI do XIX wieku. Ale od kiedy odbudowały się, czyli od czasów Bismarcka, odzyskały znowu swój pęd do dominacji. Jest dość powszechne przekonanie wśród polityków, że jest to za duży kraj, żeby zgodzić się na rolę jednego z krajów kontynentu, a za mały, żeby zdominować go bez reszty. Można powiedzieć jeszcze inaczej, że jest za duży i za silny, żeby zgodził się być zwykłym państwem europejskim, a za słaby na to, żeby grać w światowej lidze.
W związku z tym Niemcy wykorzystują do swoich celów struktury europejskie. Dzieje się tak siłą rzeczy, bo nie po to były one budowane. Wręcz przeciwnie, były tworzone m.in. po to, żeby okiełznać siłę Niemiec. Tylko że kiedy buduje się utopijne struktury, a to one legły u podstaw Unii, to nie tylko nie mogą one osiągnąć swojego celu, ale za fasadą pięknych haseł prowokują bezwzględną grę, w której wygrywają silniejsi.
Pandemia, a teraz wojna przyniosły jednak oczywistą wiedzę o trwałości państwa narodowego czy też odrodzenie idei państwa narodowego.
Pewnie by przyniosła, gdyby ludzie wiedzieli, co się dzieje. Tymczasem mamy do czynienia z mniej więcej jednolitym frontem środowisk opiniotwórczych w Europie, przez który nie przeciskają się niepożądane informacje. Polska pod tym względem jest oazą pluralizmu, którego na Zachodzie nie sposób uświadczyć. Przykładowo informacje o tym, jak się kompromituje Unia Europejska w sprawie pandemii, można było wyczytać w prasie, ale w faktach jakby oderwanych od siebie, natomiast już nie w analizach. Przecież Unia Europejska teoretycznie miała większe możliwości niż każde osobne państwo, ażeby negocjować z koncernami farmaceutycznymi. Co zrobiono? Przegrano wszystko, co można było przegrać. Unijni negocjatorzy popełnili skandaliczne błędy w umowach z producentami szczepionek, którzy osiągnęli, co chcieli. Gdyby to się działo na poziomie krajowym, to każdy rząd odpowiedzialny za taką katastrofę zostałby zmieciony. A na forum unijnym, skądże, nikt nie poniósł żadnych konsekwencji.
Co więcej, zakupu szczepionek miano dokonywać na poziomie unijnym, potem jednak okazało się, że Berlin nabył je niezależnie od brukselskich negocjacji. Wtedy dowiedzieliśmy się, że to nie było prawo europejskie, o czym wcześniej cały czas słyszeliśmy, a jedynie wskazówka.
Wszystko to nie dotarło jednak do świadomości publicznej. Nawet w Polsce, gdzie prawicowe media relacjonują te sprawy, zwykły oglądacz TVN czy czytelnik Gazety Wyborczej nie ma o nich zielonego pojęcia. Słyszy cały czas: gdyby było więcej Unii Europejskiej, to byśmy lepiej i prędzej sprawę załatwili. I gdyby była bardziej zintegrowana Unia Europejska, to byśmy lepiej stawili czoło Putinowi. Zapomina się, że gdyby była bardziej zintegrowana Unia Europejska, to mocniej rządziliby Niemcy. Polska nie mogłaby pomagać Ukrainie tak, jak pomaga, tylko musiałaby pomagać tak, jak robią to Niemcy, czyli pozorować wsparcie.
Mam wrażenie, że niczym filozof stoicki jesteś trochę kronikarzem upadku Europy. Na podstawie Twojej publicystyki wnioskuję jednak, że nic nie jest przesądzone z góry. Zmierzamy do Nowego Wspaniałego Świata, ale w sposób niekoniecznie nieodwołalny.
Na pewno nie nieodwołalny choćby dlatego, że nie jesteśmy w stanie rozpoznać przyszłości. To jest jedna lekcja, którą z historii można wynieść, że przyszłość będzie na pewno inna niż nam się wydaje. Jesteśmy natomiast w stanie wskazać pewne głębsze tendencje. Ewidentnie ten proces dekadencji Europy postępuje. Czy to się zakończy załamaniem zachodniej Europy? W tej chwili widzimy ileś czynników, które by świadczyły na rzecz takiego rozwoju wypadków.
W sensie gospodarczym Europa coraz bardziej przegrywa wyścig, nie tylko ze Stanami Zjednoczonymi, ale i innymi krajami świata, chociaż przez wieki zakumulowała ogromne bogactwa, które trwoni od jakiegoś czasu.
Targają nią wewnętrzne sprzeczności. Unia Europejska miała być tym bytem, który przezwycięży narodowe napięcia. Tymczasem narastają one coraz bardziej. Przekonywani jesteśmy, że to przez strasznych populistów. Tylko dlaczego ludzie coraz bardziej ich słuchają? Dobrym przykładem na zmiany relacji między narodami w UE są stosunki między Grecją a Niemcami. Jeszcze 20 lat temu były bardzo pozytywne, a w tej chwili ze świecą szukać Greka, który by nie podchodził do Niemców z rezerwą.
Odżyła pamięć inwazji na Kretę w 1941 roku.
Odżyła nie bez powodu. Spowodowała to bezwzględna presja ekonomiczna Berlina na Ateny, która przypomina kolonialne podejście. Ale tych powodów jest coraz więcej. Te szaleństwa ekologiczne, które nam narzucają dominujące ośrodki Europy, na czym zyskują kraje „starej Europy”; ten protekcjonalno-wyższościowy stosunek do nas – mam tu na myśli Polskę i pozostałe kraje Europy Środkowo-Wschodniej, ale także południowej itd. I oczywiście lekarstwem na to ma być „więcej Europy”, czyli więcej dominacji Niemiec.
Te wszystkie ideologie mniejsze to są substytuty religii. Modelowy przykładem jest współczesny ekologizm. Matka Ziemia, Gaja…
Ideologie są w ogóle substytutem religii. Ideologia jako taka to zeświecczona religia. Proponuje model całościowej interpretacji, uporządkowania świata według bardzo prostych formuł. Tylko nie odwołuje się do rzeczywistości pozaziemskiej ani duchowej.
Ekologizm to jest jednak jeszcze coś innego. To jest odpowiedź na realny, bardzo głęboki problem. Tylko że jest to odpowiedź z gruntu fałszywa, która wyrasta ze stanu ducha wykreowanego przez obecne ideologie odpowiedzialne za istniejące problemy. Chodzi o przekonanie, że nad wszystkim panujemy i jesteśmy w stanie sami dokonać w naturze dowolnych zmian, zgodnie z tym, jak sobie to sami zaplanujemy i to w krótkim czasie.
Trzeba czytać Kołakowskiego Zemsta sacrum na kulturze świeckiej: w momencie, kiedy mamy do czynienia z wyrzuceniem sacrum poza obręb naszej świadomości, to wróci ono w sposób zadziwiający i często niezauważalny dla nas samych.
Kołakowskiego warto czytać.
Kiedy mowa o kryzysie Europy, cały czas gdzieś w tle czuć oddziaływanie filozofii Marksa. Choćby ta słynna celebracja jego urodzin w Trewirze. Marksizm wygenerował komunizm w jego najbardziej koszmarnej postaci, a jednak tak zwane elity cały czas nie widzą tego.
Sam Marks powtarzał bez końca, że praktyka jest optymalnym sposobem weryfikacji każdej myśli. Jego myśl jak żadna inna została bardzo dokładnie i ostatecznie sfalsyfikowana. Zatem wszyscy, którzy cokolwiek kojarzą z Marksa, powinni to wiedzieć. Wszystkie podstawowe tezy Marksa: determinizm gospodarczy, mesjanistyczna rola klasy robotniczej, rewolucyjna, apokaliptyczna realizacja raju na ziemi poprzez rewolucję, wszystko okazało się fałszem, który prowadził do katastrofy. Teoretycznie Marks został odrzucony, wydawałoby się, że w całości, a jednak jest on ciągle kultywowany.
* Portret Bronisława Wildsteina autorstwa Macieja Mazurka.
Czytaj także
Literatura Wielkiego Projektu: Rozmowa z Bronisławem Wildsteinem o "Dolinie Nicości"
Rozmowę z Bronisławem Wildsteinem przeprowadziliśmy w ramach cyklu „Literatura Wielkiego Projektu” realizowanego przez Fundację Polska Wielki Projekt. Poniżej prezentujemy jej spisaną wersję.
Bronisław Wildstein
Kilka uwag o resentymencie i zapomnianym moraliście
W znakomitej książce - wywiadzie rzece Cyber kontra real - prof. Andrzej Zybertowicz w rozmowie z Jaremą Piekutowskim stawia tezę, analizując wpływ świata cyfrowego na umysły, że mamy do czynienia z radykalną degradacją poznawczą człowieka.
Maciej Mazurek
O „Ludzkości”, „Postępie” i „Demokracji walczącej”
Gdzie jest źródło zaciekłości polskich „Europejczyków” w demontażu państwa prawa? Zgoda na to, że środkami państwa policyjnego można przywracać praworządność to przejaw oczywistej nie hipokryzji, co bezczelności.
Komentarze (0)