nieziemski-urok-biurokracji-kleska-humanistyki-i-uniwersytetu-na-zachodzie|eseje delibeRatio - Nieziemski urok biurokracji. Klęska humanistyki i uniwersytetu na Zachodzie

Wspieraj nas

Zostań naszym subskrybentem i czytaj dowolne artykuły do woli

Wesprzyj

Nieziemski urok biurokracji. Klęska humanistyki i uniwersytetu na Zachodzie

    2024-02-15
    Czas czytania 8 min

           

    Europejski totalitaryzm to wynik panowania biurokracji w dziedzinie edukacji. Uniwersytety wytyczyły drogi dla dyktatorów.

     Ludwig von Mises, Biurokracja (1944)[1].

             

    Cz. I

    Artykuł niniejszy na poły tylko jest analityczny, na poły zaś publicystyczny[2]. Inaczej rozrósłby się do niebotycznych rozmiarów. A poniższe wywody o tyle mają związek ze sławnym filmem Luisa Buñuela[3], że współczesne państwo chadza na krótkim pasku burżuazji, to jest wielkiego kapitału. Tak się dziś generalnie dzieje, niezależnie od tego czy rząd jest lewicowy, czy prawicowy –  ze względu na przemiany cywilizacyjne. „Parcie technologii” wciąga ludzi w „technologiczną pułapkę cyfrowego neolitu”. W zamian za wysokie podatki i dostęp do nowych technologii rządy służą wielkiemu kapitałowi – przyzwoleniem na wszelkie technologiczne innowacje i dostarczaniem dla nich żarliwych konsumentów, głównie w zakresie ochrony zdrowia i rozrywki. To dlatego na Zachodzie po II wojnie światowej, a zwłaszcza po upadku ZSRR, lewoskrętne idee szerzone są gremialnie przez państwową kastę urzędniczą, a ich wpajanie nachalnie już przez nią nadzorowane – służąc wydajnie, co z pozoru zakrawa na paradoks, konsumeryzmowi i konsumpcjonizmowi, więc kapitałowi. Państwowa biurokracja rozrasta się przy tym, przybierając postać nowotworu na narodzie. I rozszerza się jej wpływ na coraz to nowe dziedziny życia, potężnieje etatyzm. A dzieje się to poniekąd „dyskretnie”, pod płaszczem powabnych i urokliwych: „humanizmu oraz intelektualizmu”, zwłaszcza w obszarze edukacji i kultury. Dwuznaczne słowo „urok” oznacza wszak także manipulację i klątwę, i w tym przypadku, obok „elegancji”, jest to jego sens główny. Przyjrzyjmy się tutaj urokowi współczesnego, zbiurokratyzowanego uniwersytetu.


    1. Mises

    Ale odwołajmy się wpierw do dzieła kanonicznego, z 1944 roku – Biurokracji Ludwiga von Misesa (1881-1973). Rozróżnia się w nim dwie odmiany biurokracji: menedżerską (w biznesie) i rządową (państwową). Chociaż w języku potocznym słowo „biurokrata” jest inwektywą, powiada autor, w sensie opisowym oznacza ono jedynie członka administracji, formacji niezbędnej i pożytecznej. Dwa rodzaje biurokracji zasadniczo się jednak od siebie różnią: w zarządzaniu produkcją czy usługami ostatecznym kryterium osiągania celów jest zawsze zysk, czyli pieniądz, w zarządzaniu zaś państwowym (publicznym) pieniądz nie jest probierzem realizacji celów, ani nie są jakiekolwiek w ogóle wartości arytmetyczne („problemem jest brak jakiejkolwiek metody rachunku”)[4]. Dlatego biurokracja w biznesie ma naturalny pęd do samoograniczania się, w obawie przed bankructwem, natomiast w państwie – zawsze do rozrastania. I dlatego przez „zarządzanie biurokratyczne” normalnie rozumiemy kierowanie sprawami publicznymi, a żadne przedsiębiorstwo nie stanie się biurokratyczne bez ingerencji rządu. „Pierwszą cnotą administratora staje się stosowanie do kodeksów i dekretów – i tak staje się on biurokratą”[5].

    Dodajmy dla jasności: dwóm typom biurokracji odpowiadają dwa rodzaje wartości, których realizację nadzorują administratorzy. Domeną tej biznesowej są wartości utylitarne, czyli przedmioty czy zjawiska zawsze służące życiu – co jest rozstrzygalne jednoznacznie na gruncie biologii. Dlatego przedmioty takie zawsze „mają cenę” – jak mówił Seneka. (Jeżeli cenę ma jakiś „Rembrandt”, to tylko jako obiekt „wiszący na ścianie” czy w podobnej funkcji). Natomiast domeną biurokracji publicznej (poza budżetem pełniącym wyłącznie rolę pomocniczą, kontrolną) są wartości samoistne, których absolutność nijak nie jest rozstrzygalna, a mające jedynie grupy wyznawców. Dlatego z istoty swej jest to biurokracja polityczna.

    Nie da się ani biurokracji produkcyjnej zastąpić państwową (jak to zalecał Lenin), ani publicznej biznesową – czytamy u Misesa[6]. Współczesna jednakże biurokracja akademicka (będąca w istocie ramieniem statolatrii, a nie demokracji), żerując na ludzkiej naiwności, wspiera się – jak wiemy –  głównie na księgowości, na pełniących rolę quasi-pieniądza „punktach”. Wbrew temu, że „pracy intelektualnej nie można mierzyć i oceniać narzędziami mechanicznymi”[7]. Taka „maszyneria selekcji” – czytamy – „uniemożliwia (…) zdobycie pracy przez najbardziej kompetentnych ludzi i nie (…) zapobiega zatrudnieniu człowieka z gruntu niekompetentnego”[8]. „Brak standardów” w sposób niepodważalny określających sukces stanowi „problem nie do rozwiązania w administracji publicznej”[9]. Przykładowo: „nie istnieją żadne absolutne kryteria tego, co jest piękne, a co nie jest”[10]. Decydować zatem winni „konsumenci”, a nie „eksperci-dyktatorzy”[11]. W jaki sposób miało by to przebiegać na uczelniach, które w większości krajów Europy pozostają w rękach państwowych i są przez państwo nadzorowane?[12]. Najoględniej mówiąc, Mises domaga się istnienia, obok wolnego rynku towarów, „wolnego rynku idei” (czyli wolnego słowa). Powiada:

    Propaganda jest zawsze propagandą kłamstw, błędów i przesądów. Prawda nie potrzebuje żadnej propagandy. (…) Pozwólmy zatem fałszywym prorokom działać, nie próbujmy jednak naśladować ich postępowania (…), przemilczając albo zagłuszając i wyjmując spod prawa inaczej myślących. Kłamcy muszą się prawdy bać (...)[13].

    W polityce kulturalnej, jak w każdej, więc także w zarządzaniu uniwersytetem najwyższą cnotą jest sztuka kompromisu – czyli honorowania współobecności zantagonizowanych grup i swobodnej wzajemnie ich krytyki. Nie tylko grup interesów, ale przede wszystkim kolektywów światopoglądowych. I wyłącznie spontanicznie wyłonieni w wewnątrzuczelnianych wspólnotach liderzy mogą być na uczelni urzędnikami wyższego szczebla – o ile dysponują wskazaną cnotą. A wówczas – jak niegdyś u nas domagał się tego Tadeusz Kotarbiński – wszyscy nauczyciele akademiccy „niech uczą, jak umieją, wedle swego najlepszego rozumienia”[14]. Tylko na tej zasadzie uniwersytet może oprzeć się zakusom biurokracji rządowej, zachować autonomię. Dziś ustawowo została ona zniszczona, poprzez wyrugowanie z akademii wspólnot.


    2. Bocheński i Wolniewicz

    Podobnie jak Mises patrzyli na biurokrację o. Józef M. Bocheński i Bogusław Wolniewicz. Pierwszy powiada w swoich Stu zabobonach[15] (hasło: urzędnik):

    Urzędnicy w ścisłym słowa znaczeniu, tj. członkowie państwowej biurokracji, wykonującej władzę (…) są potężną klasą, złożoną w większości z pasożytów i wyzyskiwaczy. (…)

    W dziejach często są okresy, w których urzędnicy wyzyskują w okrutny sposób twórczych pracowników; tak było w dawnym Egipcie, tak jest dzisiaj w krajach komunistycznych. (…) Urzędnicy mają bowiem naturalną skłonność do mnożenia się jak króliki. Aby zapewnić posady swoim kuzynom i przyjaciołom, starają się, by ukazywały się coraz nowe ustawy i rozporządzenia. Klasa urzędników jest rodzajem raka społecznego, który rozrasta się kosztem zdrowego organizmu i – jak rak – zabije go, jeśli się nie położy tamy jego rozwojowi.

    Wolniewicz zaś, w ramach swego seminarium Religia i wartości i na odchodne z uniwersytetu (przy okazji referatu mgr. Zbigniewa Wójcikiewicza O kodeksach etycznych, 14.01.99.), sformułował nawet „przyczynek do antropologii urzędnika”, ukazujący „mechanizm napędzania etatyzmu”. Oto on. „Dusza urzędnika chce:
    1. unikać odpowiedzialności (dlatego wprowadza się kodeksy zawodowe); 2. nie chce się narazić; 3. chce awansować; 4. ostatecznie pragnie rządzić, mieć władzę (znaczenie, pieniądze i przyjemność). W tych punktach wyraża się duch biurokracji jako kasty urzędniczej. W jej interesie jest rozszerzanie zawodowych kodeksów etycznych – żeby scedować ewentualną odpowiedzialność za własne decyzje na prawników. A po co kodeksy w nauce, to znaczy w środowisku akademickim? Bo toczy się w nim walka o wpływy – o rządy miernoty. Takie są koszty demokratyzacji i egalitaryzmu. Przez ostatnie sto lat liczba studentów zwiększyła się stukrotnie, i doświadczamy tego konsekwencji”. Tyle rzekł wówczas Wolniewicz.

    Liczba pracowników naukowych na wyższych uczelniach także zatem odpowiednio wzrosła, obniżając tym poziom średni szkolnictwa wyższego. Część z nich, siłą rzeczy, wzmocniła szeregi akademickiej biurokracji. Wiadomo jaka część i po co. Interesy powiększającej się na uczelniach kasty urzędniczej musiały zostać wykorzystane, bo to siła potężna (i właśnie po to została powiększona). I wyzyskano ją – spożytkował wielki kapitał. Paradoksalnie bowiem lewackie idee krytykujące kapitalizm, choćby szkoły frankfurckiej sprzed niemal stu lat, w istocie skutecznie mu służą – gdyż są jak potępianie wódki wśród alkoholików czy obrzydzanie tytoniu wśród palaczy, atrakcyjnie jałowe. Stoją bowiem na utopii – na wizji człowieka, który „nie mając przyrodzonej natury”, jest „z natury dobry” (co już wewnętrznie sprzeczne w punkcie wyjścia). Te niby krytyczne idee zaśmiecają przestrzeń publiczną jak niby prewencyjne, ohydne fotografie na pudełkach papierosów w UE. (Jedna czwarta populacji świata pali, i epatowanie ohydą stanu tego nie zmniejszy; spożycie tytoniu w Polsce nawet ostatnimi laty wzrosło).

    Osoby przeciętne a zatrudnione na uczelniach po roku 1990, ani nie zostały wyparte przez bardziej utalentowane (bo zaprzestano ich pozytywnej selekcji), ani same nie odeszły – ze względu na trzymający je, rosnący stale urzędniczy interes. Recenzowanie prac, komisje doktorskie, habilitacyjne, konkursowo-awansowe i konkursowo-zatrudnieniowe, granty, stypendia, sponsorowane staże – to finansowy róg obfitości przy niewielkich nakładach własnych (co najwyżej czasowych). Promuje się jak zawsze „swoich”. Ale tradycyjnie oznaczało to pozostających w odróżniającym się od innych stylu myślowym, lojalnych wobec niego, choć tolerancyjnych, i żyjących daną dziedziną (twórczo zaangażowanych). A obecnie obejmuje tylko z własnej dziedziny żyjących – w najlepszym przypadku inteligentnych, choć „bezwyznaniowych”; oportunistów, tyle że „z fasonem” erudycji. Pośród nich – także jednak złoczyńców.


    3. Akademia i komisarze

    Oto przykładowe i standardowe dziś warunki konieczne awansu na wyższej uczelni, czyli kryteria promocji w obrębie akademickiej kasty urzędniczej. (Zapisy pochodzą z dokumentów UW). Czyż nie robią wrażenia swą rzeczowością i surowością?

    Opublikowanie co najmniej 2 oryginalnych, recenzowanych publikacji naukowych, takich jak monografie, rozdziały w pracach zbiorowych, artykuły w wysoko punktowanych czasopismach naukowych (100 pkt. lub więcej na liście MEiN). Kierowanie co najmniej jednym projektem badawczym finansowanym ze środków zewnętrznych (np. NCN, NPRH, ERC). Promotorstwo co najmniej dwóch prac dyplomowych (licencjackich lub magisterskich) lub promotorstwo (resp. promotorstwo pomocnicze) co najmniej jednej pracy doktorskiej. Działalność organizacyjna na rzecz Wydziału (…), w szczególności: udział w organizacji krajowej lub międzynarodowej konferencji naukowej. Odbycie stażu na uczelni zagranicznej w wymiarze co najmniej 3 miesięcy”.

    Otóż są to kryteria szalbierskie, na ich mocy „profesor” staje się stopniem w hierarchii urzędniczej, a nie naukowej. Prace bowiem recenzowane przed drukiem z reguły nie mogą być oryginalne, gdyż są (generalnie, statystycznie) pisane dla punktów przyznawanych przez recenzentów-funkcjonariuszy, wbrew wolności słowa. Co „wolne”, zostanie utrącone. „Projekty badawcze” w humanistyce natomiast to ideologiczny wymysł biurokracji. Co w niej zbiorowo można „badać”? Wszelkie idee wydobywa z siebie tylko czyjaś jaźń, a nie – mówiąc słowami Lema – „myźń”. Kolektywnie, chociaż dystrybutywnie, można uprawiać jedynie historię jakichś idei – w tym przypadku odgórnie dozwolonych, bo opłacanych. W punkcie kolejnym chodzi zaś o uczestnictwo w komisjach zatwierdzających prace, a nie o wolne kształtowanie czyjegoś młodego umysłu (co tradycyjnie było zadaniem promotora). Większy wpływ na kształt pracy zaczyna mieć narzucony recenzent niż wybrany przez doktoranta promotor-mistrz. Z kolei konferencje naukowe w humanistyce mogą mieć jedynie znaczenie sprawozdawcze, pozwalają informować o czyichś ideach. Masowe ich organizowanie w istocie ma maskować współczesną jałowość indywidualnych dokonań, stwarzając pozór jakichś zbiorowych osiągnięć. Chodzi bowiem o propagandę idei odgórnie zalecanych – po to ekspansja „konferencyjnego przedsiębiorstwa”. (Jeżeli nawet zdarzy się walny zjazd poświęcony osobom czy dziełom wybitnym, dominują na nim ideowe interpretacje tez dopuszczone przez urzędników. Głosy oryginalne, a jakoś przemycone, się zagłusza, na przykład nie zamieszcza w materiałach pokonferencyjnych). I w końcu staże zagraniczne – jako „marchewka” przez urzędników rozdawana. Kto ją otrzyma, „wchodzi na salony”, tym samym je legitymizując, a i musi liczyć się z „kijem”. Drugi raz może nie pojechać. Samo „jeżdżenie”, tzw. turystyka naukowa, ma tu znaczenie ogromne, świadcząc rzekomo o wymianie myśli. Kiedy chodzi znów o „ określonych myśli konsolidację”, o zwieranie pożytecznych szeregów. O ile w naukach ścisłych powyższe kryteria awansu mogą mieć sens, to w humanistyce stanowią jedynie sito selekcji negatywnej. A ponieważ selekcja taka dokonuje się w procesach stochastycznych, „gołym okiem” (na konkretnych przykładach) nie jest widoczna. Zawsze da się więc powiedzieć o „anomaliach właściwej procedury”. Przysłowiowe zaś stało się powiedzenie, że „Immanuel Kant by tych kryteriów nie spełnił” – nie dość by zgromadził i grantów, i punktów, i stażów, i wyjazdów; marny byłby z niego „komisarz”. Odpowiedzą: „czasy się zmieniły”. Owszem, ale nie istota geniuszu pożądanego w każdych czasach przez czytelników. W naszych nawet ludzi jakkolwiek twórczych trudno jest wydobyć spośród legionów humanistycznych karłów. Jak pisał już Bertrand Russell: „Nasza epoka jest najbardziej zaściankowa od czasów Homera”. Cierpimy „z niedostatku samotności”[16].

    Myśl rodzi się w samotności poprzez ciągłe myślenie o swoim przedmiocie, o zagadnieniu. Klasyczny uniwersytet to gwarantował i gromadził ludzi, którym takie bezinteresowne zajęcie sprawiało satysfakcję. A kiedy jego owoce znajdowały społeczne uznanie, spontanicznie wyłaniały się autorytety. Główną zaś motywacją adeptów było zaimponować swojemu nauczycielowi czy chociaż spełnić jego oczekiwania, bez względu na opinie innych. Dziś zwierzchnikom zaimponować się nie da, nie oczekują myślenia, ale akceptacji ze strony zwierzchników wyższych. Autorytet osobowy został z uniwersytetu wyrugowany, niestosowne jest nawet mówić współcześnie o mistrzach (chyba że o zmarłych), bo trąci to „kumoterstwem”. Zastąpiło ich bowiem prawdziwe kumoterstwo i nepotyzm: niezliczone, mnożące się ustawowo i ustawicznie komisje – liczące punkty w imię rzekomego obiektywizmu. Komisjami łatwo jest sterować – taki ich rzeczywisty sens.

    W tradycyjnym uniwersytecie nieliczne komisje i wszelkie ciała kolektywne stały na autorytecie osobowym. Scjentyści mieli swoich guru, komuniści – swoich; fenomenolodzy, freudyści czy tomiści – swoich. Panował pluralizm, dla równowagi sił; z konieczności – by instytucja autorytetu w ogóle mogła funkcjonować. Na tym polegała autonomia uniwersytetu – jego wewnętrznych wielkości nikt z zewnątrz nie mógł tknąć. Dziś komisje liczą się tylko z naukowymi watażkami rozdającymi punkty. Same „punkty” mogą nawet nie być arbitralne, ale sposób ich przyznawania zawsze taki jest. (Np. czyjeś zajęcia studenci oceniają w ankietach bardzo dobrze, kiedy komisja ocenia je na „dostateczny”). Rządzą bowiem uniwersytetem „grantołapy” i „punktodajcy” – liderzy konfraterni interesów, o nieznanych zupełnie narodowi nazwiskach.

    Bocheński miał nad sobą autorytet Salamuchy i Woronieckiego; Wolniewicz – Elzenberga, Czeżowskiego, Suszki i Kotarbińskiego. One ich ukształtowały. I to był uniwersytet prawdziwy. Dlatego była to alma mater; dziś jest scelesta mater – matka wyrodna. Nawet komuniści nie poradzili sobie w Polsce z autorytetem osobowym, uczynił to dopiero konsumeryzm. (Brak lustracji na uczelniach miał zapewne wpływ na kapitulację rektorów wobec państwowych ustaw; zaszczepiona akademiom ubecka mentalność jakoś w nich przetrwała). Tzw. szkoły wyższe zaludnione są dziś przez przeciętność i „dyktaturę ciemniaków” – którą tak straszono w PRL-u. Ale za tą dyktaturą służalczej biurokracji państwowej stoi inteligentny zawsze wielki kapitał.

    Mechanizm zawłaszczania uniwersytetu odbywa się, jak wszelkie zjawiska społeczne, w procesach stochastycznych. A one są nieeleganckie z natury (jak np. chaotyczne rozrzucanie nasion przez wiatr – w porównaniu do skrupulatnego sadzenia drzewek przez leśników), chociaż najwydajniejsze dziejowo. Dlatego, by zasłonić istotę sprawy, obleka się ją w sztafaż elegancji – w Luwr erudycji i dobrych manier. Na tej samej zasadzie „nieeleganckie” wydają się wielu „Moherowe berety” – woleliby nobliwe persony we frakach i aksamitnych kapeluszach. Złoto wszak nie zawsze się świeci, i należy dobrze sprawdzić co jest złotem – gdzie mielą się sumienia, a gdzie tylko frazesy. Chrystus był „nieelegancki” – rzecz dobrze znana od 2000 lat. A jak nosi się Lucyfer wiemy z literatury i historii tyranów.

    Mises, wybitny ekonomista i nieprzejednany przeciwnik socjalizmu w czasach „zimnej wojny” (głównie pomiędzy ustrojami USA i ZSRR), z sarkazmem cytuje urzekające powiedzenie niemieckich marksistów: „jeśli socjalizm jest przeciw naturze ludzkiej, to trzeba zmienić naturę ludzką”[17]. Sam wszakże tej natury wystarczająco nie rozpoznał (z czego trudno czynić mu zarzut, po 80 latach). Po pierwsze, nie docenił socjologii – zarówno Marksa jak i Webera. Mówi o „tamach wzniesionych przez dwadzieścia pokoleń Anglosasów, które miały chronić społeczeństwo przed dyktaturą arbitralnej władzy”[18], a jednocześnie, abstrahując od specyfiki kulturowej Zachodu, zwłaszcza rozdziału władzy świeckiej i duchowej,  uzależnia problem ustroju państwa od prostego wyboru na polu gospodarczym: albo socjalizm, albo kapitalizm[19]. Po drugie, Mises nie dostrzegał, nawet w latach 60. XX wieku, że technologia jest „zmienną niezależną cywilizacji” i „wlecze ją za sobą” (określenia Lema). Z tego powodu nieprawdą jest, że współcześni „konsumenci to naród suwerenny”[20], a „na płyciznę ludzkich osądów nie ma sposobu”[21]. Sama technologia tę płyciznę w umysłach indukuje, stwarzając „nowe potrzeby”, a kapitał wzmacnia. Bez nowej duchowej zapory, konsumenci stają się niewolnikami czasów, w których żyją (dziś oczu nie mogą oderwać od ekranów czy ciał od badań lekarskich). To dlatego Mises nie uwzględniał faktu, że w szczególnych obszarach interwencjonizm państwa jest obecnie niezbędny, że jedynie narodowe państwo jest w stanie przeciwstawić się skutecznie destrukcyjności kapitału i niewolniczej hegemonii ze strony państw innych. Bez jego nadzoru nad wybranymi technologiami (zbrojenia, medycyna) naród może zostać odczłowieczony, a bez wpływu na wybrane gałęzi gospodarki (paliwa, transport, media) – pozbawiony suwerenności przez obcy kapitał. Naród powinien się też upomnieć o autonomię swoich uniwersytetów.

    Koniec części I


    [1] Ludwig von Mises, Biurokracja, przeł. z wyd. amerykańskiego (1994) J. Kłos, Warszawa 2013, s. 133.

    [2] Stanowiąc aneks do wcześniejszych Dwóch modeli uniwersytetu, na „Deliberatio”.

    [3] Luis Buñuel, Le charme discret de la bourgeoisie (Dyskretny urok burżuazji), 1972 – filmowa satyra na konsumpcjonizm (ukazany jako pełen dobrych manier).

    [4] L. Mises, dz. cyt., s. 77; 80.

    [5] Tamże, s. 69.

    [6] Tamże, s. 79.

    [7] Tamże, s. 82.

    [8] Tamże, s. 88.

    [9] Tamże, s. 90.

    [10] Tamże, s. 138.

    [11] Tamże, s. 140.

    [12] Tamże, s. 127.

    [13] Tamże, s. 171.

    [14] T. Kotarbiński, Przypomnieć prawo Kopernika…, w: tenże, Drogi dociekań własnych, Warszawa 1986, s. 159.

    [15] J. M. Bocheński, Sto zabobonów (1987), Kraków 1994, s. 131-132.

    [16] B. Russell, O hołdowaniu modom umysłowym (1950), w: tenże, Szkice niepopularne, przeł. H. Jankowska, Warszawa 1997, s. 87; 92.

    [17] L. Mises, dz. cyt., s. 156.

    [18] Tamże, s. 35.

    [19] Por.: tamże, s. 178-179.

    [20] Tamże, s. 43.

    [21] Tamże, s. 50.

    Komentarze (0)

    Czytaj także

    Dwa modele uniwersytetu

    Od stu lat mówi się o kryzysie uniwersytetu[1], to jest o sukcesywnym jego przechodzeniu od modelu klasycznego (UK) do nowoczesnego (UN).

    Paweł Okołowski

    10 min

    Legenda o Eschatologicznym Narkotyzerze. Wokół Kongresu futurologicznego Stanisława Lema

    Kongres futurologiczny Stanisława Lema należy do najatrakcyjniejszych jego dzieł, jest jednocześnie omijany przez krytykę bądź dla niej nieuchwytny.

    Paweł Okołowski

    15 min

    O wolnej woli, sumieniu i o korzeniu religii – w świetle myśli Bogusława Wolniewicza

    Aby więc zrozumieć czym jest wolna wola, należy uchwycić jej ideę, czyli – jak mówi Wolniewicz za Kantem – „zasadę regulatywną” organizującą szczególny sposób myślenia o świecie.

    Paweł Okołowski

    20 min