„Nietowarzyska towarzyskość” (eine ungesellige Geselligkeit), przy której jeden bez drugiego nie może ani obejść się, ani go ścierpieć, to według Kanta właściwość podstawowa naszego istnienia (…).
H. Elzenberg (za Jaspersem), Kłopot z istnieniem, 14 VIII 1960.
Do stałego repertuaru „wykrzywiania pojęć patriotycznych” należą bezsprzecznie: negowanie istnienia natury ludzkiej oraz deprecjonowanie trybalizmu. Te stałe narzędzia wszelkiego lewactwa obnażają swoją fałszywość w świetle wiedzy z zakresu pochodzenia człowieka i całości jego dziejów. Ich sprzeczność logiczna z tą wiedzą nie przeszkadza wszak w spójności psychologicznej. Na tym polega fideizm czy empiriofideizm lewactwa. Ludziom rozumnym zaś powinna przeszkadzać. W tym nadzieja sił narodowych opierających się politycznemu szalbierstwu, a ostatecznie totalizmowi – nadzieja w wierze, ale i w rozumie.
1. Rozum a biologia
Generalnie humaniści są ignorantami w zakresie antropogenezy i ludzkich pradziejów, co prowadzi właśnie do fideizmu. Część z nich świadomie tę wiedzę ignoruje, gdyż upodobała sobie paralogiczną dewizę (wyrażoną choćby przez Merleau-Ponty’ego) – że „naturą człowieka jest nie mieć natury”[1]. Tymczasem 200 tys. lat naszej historii to wielka manifestacja natury ludzkiej. Gdyby była ona inna, nie przetrwalibyśmy, podobnie jak neandertalczyk i pozostałe hominidy. Istniejemy, bo nasza esencja poprzedza egzystencję. Niektórzy nie chcą tego wiedzieć, rojąc sobie – że „sami siebie tworzą”, i że „świat jest w ich rękach”. Złowieszcza to wiara.
Otóż dzieje naszego gatunku są tysiąc razy dłuższe niż historia Marksa i Nietzschego, sto razy – niż Chrystusa, a ponad trzydzieści razy dłuższe od dziejów wszelkiej cywilizacji. Pojawiliśmy się oto w wyniku specjacji 200 tys. lat temu w Afryce, gdzieś w pobliżu Jeziora Wiktorii. Nasza pramatka Ewa, córka mutanta Adama wszczęła ród ludzki prawdopodobnie w obrębie stada Homo heidenbergensis (zapewne gatunek ten również, choć wcześniej i na północ od Sahary, wydał z siebie neandertalczyka, 500 tys. lat temu). Wiadomo to z danych genetyki molekularnej, potwierdzonych także archeologicznie[2].
Nasze genetyczne emergencje – czyli ewolucyjne innowacje – zasadniczo są dwie: język oraz, co z nim związane, nowego typu skłonności społeczne. Język bowiem to posługiwanie się zdaniami, a więc dysponowanie przez jego włodarzy inteligencją – zdolnością odróżniania prawdy od fałszu (przysługujących tylko zdaniom). Zwierzęta, od pół miliarda lat, mocą instynktów władają (bełkoczą) jedynie kodami (złożonymi ze znaków, sygnałów, a nie zdań) – bywają więc „bystre” życiowo, nawet niezwykle sprytne, ale nie inteligentne. Po drugie, w życiu społecznym ludzi instynktowny altruizm został podporządkowany osobniczemu interesowi (będąc zawsze z nim zgodny), a wszelka bezinteresowna ofiarność stała się wspólnotowa (uruchamia ją trybalizm będący zarodkiem patriotyzmu).
Wspólnota to stado wyposażone w język. W niej (to znaczy w plemionach) uruchomione zostały z czasem osobnicze skłonności magiczne, familijne, religijne oraz moralne (sumienia), składające się, poza interesem, na wolę. Wola jest zmienna, bo ludzkie nastawienia zróżnicowane w obrębie osób, plemion i epok; tym samym wola jest wolna. W ten sposób dokonała się w nas synteza zwierzęcego czucia z niezwierzęcym językiem. (Wytwarzana dziś „sztuczna inteligencja” jest tej syntezy pozbawiona – dlatego jest „sztuczną półinteligencją”, tworem językowładnym, lecz nie rozumem)[3]. Tylko my ludzie jesteśmy czuli na przyrodnicze potrzeby (instynktownie oraz przez osobnicze interesy), mając za narzędzie ich zaspokajania intelekt, ale także wrażliwi na „potrzeby nieprzyrodnicze”: niepewność losu, pewność śmierci, obecność bratniej duszy i werdykty własnego rozumu praktycznego. Jesteśmy hedonicznie czuli na zdania. Jedynie my tworzymy kulturę, z istoty pozaprzyrodniczą. Choć ta (protokultura) zaczęła się skromnie, od gołej magii, zwierzęta nie są nawet magiczne. Bo i do magii niezbędny jest rozum. A ten przyniosła nowa struktura chemiczna o nowym potencjale behawioralnym. Powiada dziś Ian Tattersall, a jego słowa adresujemy zwłaszcza do humanistów:
(…) różnica w zdolnościach poznawczych Homo sapiens a jego wymarłym krewnym, nawet tym najbliższym, jest ogromna. I nie jest to różnica polegająca na stopniu zaawansowania tej czy innej cechy. Różnica ta polega na zupełnie innym rodzaju zdolności[4].
Zdolności te – czyli naturę ludzką właśnie – ujawnia biografia naszego gatunku. Poznawszy ją, można się pozbyć sentymentalizmu mieszającego kulturę ze (zwierzęcą przecież) rozrywką. Rozrywka niewolniczo służy życiu. Kultura tylko sobie samej, w życie będąc obleczona. A że sprawia ona, iż życie gatunku trwa – to już osobna sprawa. Wrócimy do niej w konkluzji rozważań.
2. Jedność i różnorodność
Antropogeneza to ten odcinek biologicznej ewolucji, na którym z bezpośrednich przodków (gatunków) wyłonił się Homo sapiens. Jej rozpoznanie ujawnia dwie rzeczy: naszą jedność z przyrodą – przez pochodzenie od zwierzęcych antenatów na uniwersalnej biologicznej drodze, ale też naszą przepastną od znanej przyrody odmienność – przez posiadanie rozumu. Pogląd pierwszy, że „pochodzimy od małpy”[5], niemal wszyscy już, od czasów Darwina, zdążyliśmy zasymilować. Oznacza on w istocie (co wiadomo od 1953 r.), że nas ludzi, tak jak i wszystko, co żyje, wydała z siebie struktura chemiczna DNA. Pogląd drugi natomiast – o naszej osobliwości w świecie naturalnym – został dziś paradoksalnie zapoznany czy odrzucony. Przez tysiąclecia on dominował, od epoki Darwina wszak (a raczej epoki pary, zaawansowanego kapitalizmu) został wyparty przez naturalizm. Stało się tak, chociaż naturalizm nie radzi sobie, czy gorzej sobie radzi z interpretacją danych paleoantropologii niż antynaturalizm; nie tłumaczy artefaktów na tle orzeczeń genetyki molekularnej, bez uderzających sprzeczności. Infantylna „zwierzęca rozumność” („mentalizacja”) jest jego mitem głównym – od idyllicznego bambinizmu do przeciwnego mu „disneizmu” (antropomorfizacji zwierząt, włącznie z ich demonizacją).
W tej sprawie poróżnili się Karol Darwin (1809-1882) i Alfred Wallace (1823-1913) – współodkrywcy teorii ewolucji, jednakże było to w czasach sprzed rewolucji genetycznej[6]. Darwin był wówczas w mniejszości, Wallace miał zaś za sobą wielką tradycję kultury Zachodu. Dziś jest odwrotnie – włącznie z uznawaniem tego drugiego za odmieńca czy dziwaka, a nawet za „rasistę”. Otóż zgadzając się co do zasadniczej roli doboru naturalnego – selekcjonującego to, co przynosi dziedziczność – Darwin twierdził, że dobór wystarcza do pełnego objaśnienia osobliwości człowieka. Wallace temu przeczył, uznając, że objaśnienie takie wymaga dopełnienia przez dodanie czynników pozanaturalnych. Jasne, że spór ten wykracza poza biologię, ta bowiem nie może zajmować się przedmiotami niebiologicznymi. (A niebiologiczne, pozanaturalne, są szczególne informacje zapisane w DNA – ich treść). Antagonizm jest filozoficzny i ucieleśnia prastarą opozycję między Demokrytem (czy Epikurem), a Platonem; naturalizmem a antynaturalizmem (także Pitagorasa, Parmenidesa czy Arystotelesa). Darwin w XIX wieku reprezentował naturalizm, Wallace platonizm. Z drugiej strony, pierwszy był redukcjonistą, a drugi emergentystą – choć to opozycja niezależna (emergentystami bywali też naturaliści jak Epikur czy Lem). Nikt wszakże wówczas pojęcia nie miał o mechanizmie dziedziczności. Wiedzę na ten temat przynieśli dopiero Watson i Crick. Jest ona jednak od 70 lat, mimo lawinowego jej przyrostu, „nieprzetrawiona” bądź blokowana (zakłamywana, w imię walki z „rasizmem”, z „ideą nierówności” itd.). Możliwości tkwiące w DNA ewidentnie wykraczają poza przyrodę, mogą się w niej bowiem pojawiać niezliczone rzeczy nowe. Filozoficzny spór idzie o to – czy, na przykład, autonomiczna skłonność do prawdy, albo do zła, jest w ogóle możliwością. Platon i św. Augustyn mówią, że tak; ich oponenci (Marks, Nietzsche, Freud czy Russell) – że nie. Które z tych stanowisk lepiej tłumaczy dzieje człowieka?
3. Dzieje kosmosu
Fizyka przyjmuje jako granicę w czasie znanego nam kosmosu 13,8 mld lat (tzw. Big Bang). Po 2/3 tego okresu ewolucja materii nieożywionej doprowadziła do powstania Układu Słonecznego (wraz z niezliczonymi innymi tego typu) i Ziemi w jego obrębie (4,5 mld lat temu). Pół miliarda lat później pojawiło się na naszej planecie życie, najprawdopodobniej w postaci chemoautotrofów – jako kosmiczna emergencja. Przez 3 mld lat tworzyły się i udoskonalały rozmaite protoreplikatory i oparte na nich protoorganizmy, aż od 1 mld lat zaistniał DNA (i komórka żywa) – najdoskonalszy „język stwórczy przyrody”, na którym opiera się wszystko, co dziś żywe. Jego moc kreacyjną szacuje się (Werner Arber) na 10602 wariantów struktur, z czego przyroda zrealizowała dotąd 1050, a zatem 10552 wariantów organizmów pozostaje jeszcze do urzeczywistnienia. Z punktu widzenia człowieka to moc bezdenna, a treść kreacyjna niepojęta (patrz Solaris Lema). 550 mln lat temu pojawił się świat zwierzęcy, wyposażony w czucie (kolejna emergencja), a już 50 mln lat później – kręgowce. Od 240 mln lat istnieją zaś ssaki, które po epoce dinozaurów (200-65 mln lat temu) rozkrzewiły się dominująco. Od 100 mln lat wyróżnić już można linię naczelnych, prowadzącą od jakiegoś prawiewiórecznika do człowieka. Rozum – jako następna emergencja – objawił się natomiast 200 bądź 500 tys. lat temu, wraz z człowiekiem albo neandertalczykiem. Wraz z językiem.
Kosmiczne skale czasowe są dla ludzi niewyobrażalne. Jeżeli więc zamienić je na skale długości w przestrzeni (jak proponuje Stanisław Lem, dla lepszej naoczności) i przyjąć, że Chrystus żył „2 metry temu”, to człowiek pojawił się ok. 200 m dalej, naczelne 100 km, zwierzęta 550 km, DNA 1000 km, życie 4000 km, a nasz kosmos 13800 km (jeżeli cywilizacja – na końcu pokoju, to człowiek na końcu osiedla, zwierzęta na końcu Polski, DNA – Europy, życie – w odległości jak z Warszawy do Chartumu, a kosmos – niemal do Antarktydy). To ważne ze względu na pojmowanie ogromu procesów stochastycznych rządzących ewolucją biologiczną i kosmosem. To, co w ogóle w świecie zaistniało, zrodziło się w wyniku masowego i długotrwałego „sczepiania się i rozczepiania atomów” – jak w wizji Epikura. Albo i w chrześcijańskiej – tyle że po dodaniu, iż „Pan Bóg jest też chemikiem”, a może lepiej – że jest „Panem Logosu i Chaosu”.
4. Antropogeneza
Ewolucja naczelnych i hominidów następowała w Afryce, co było uwarunkowane ułożeniem kontynentów, stref klimatycznych, zwłaszcza obecnością lasów tropikalnych. Laboratorium antropogenezy i kolebką ludzkości przypadkiem stała się więc Afryka. 55 mln lat temu pojawiły się tam małpiatki, 35 mln – małpy, a 13 mln lat temu zaistniał wspólny przodek orangutana i gibbona, oraz człowieka – Pierolapithecus catalaumicus. Po nim, 8 mln lat temu, od naszej linii rozwojowej oddzieliły się goryl i szympans – zwierzęta współcześnie nam najbliższe, bo w 98% składu DNA z nami tożsame (ale o mózgach wielkości 300 cm3, kiedy nasz ma 1350). Na 6,5 mln lat datuje się pierwszego rozpoznanego hominida, jakim był Sahelanthropus tchadensis (odkryty w 2002 r. w Czadzie). Gatunek ten dysponował postawą wyprostowaną, miał więc wolne ręce, zdolne do czynności manualnych. Zadecydowało to o uruchomieniu ewolucyjnej tendencji, wytworzeniu presji selekcyjnej – mianowicie sprzężeniu sprawności dłoni z wielkością mózgu. U kolejnych gatunków mózg się powiększał gwałtownie i rosły zdolności manualne. „Dobór pewnego typu zachowania” wprowadził te gatunki „na drogę stałego doskonalenia struktur i właściwości, które są nośnikiem tego zachowania” – jak pisze J. Monod[7]. Żyjące 4 mln lat temu australopiteki (odkryte w 1925 r.) miały mózgi o objętości 400 cm3, dające im większą pamięć i zdolność skojarzeń, niezbędne do obróbki roślinnych pokarmów. A kolejny nasz przodek Homo habilis – „człowiekowaty sprawny czy zręczny”, żyjący od 2,3 mln lat temu (odkryty w 1959 r.), miał już mózg wielkości 750 cm3. Był twórcą narzędzi, kamiennych i drewnianych, za pomocą których polował, ćwiartował mięso czy rozcierał pokarmy. Ok. 2 mln lat temu pojawił się Homo ergaster („robotnik”), o objętości mózgu 1000 cm3 (odkryty w 1984 r. w Kenii). Ten nasz przodek, wytwarzający jeszcze lepsze narzędzia, miał smukłą sylwetkę, długie nogi, biegał, polował i rozpalał ogień – co pozwoliło mu już opuszczać Afrykę i kolonizować świat w poszukiwaniu pożywienia (dotarł do Gruzji). Od niego pochodził Homo erectus („wyprostowany”, odkryty już w 1891 r. jako pitekantrop, czyli małpolud). Podobnej budowy, lecz o innym behawiorze – największy drapieżca wśród naczelnych, zaludnił pół świata (Chiny, Indonezja, Europa). Nie od niego wszak pochodzimy, co może stanowić jakąś (wątpliwą) pociechę. Wielką natomiast zagadkę stanowi fakt, że na kolejne niemal 2 mln lat u człowiekowatych rozwój technologii (narzędzi) się zatrzymał. Wyjaśniałby ją fakt inny – nieobecności języka (mimo że aparat artykulacyjny mowy był już wykształcony). Rewolucję technologiczną uruchomili dopiero ludzie (np. łuk myśliwski użyto 70-50 tys. lat temu, nie dysponował nim neandertalczyk). Myliłby się więc Monod, przypisując już wczesnym hominidom wyobraźnię, transformację obrazów czy symulację wydarzeń przez ich mózgi (choć bez zdolności przekazywania innym). Jak wydedukował Dart – do nabywania skomplikowanych umiejętności (polowanie, budowanie domostw, wytwarzanie narzędzi do pewnego stopnia ich złożoności) język (symbolizm) nie jest niezbędny, a wystarcza naśladownictwo. Obraz w mózgu zwierzęcym jest bowiem tylko sygnałem do działania, choć wymaga dużej rozdzielczości dla zwiększającej się komplikacji czynności manualnych. (Już kontur jastrzębia na siatkówce oka gołębia uruchamia ucieczkę ofiary). To tłumaczyłoby gwałtowny rozrost mózgu u hominidów. Można rzec: „małpolud dążył do większej rozdzielczości obrazu” jak dziś bezrefleksyjna technologia telewizyjna. Obraz taki nie miał dla zwierzęcia struktury, którą nadaje mu dopiero język, i pozwala nią manipulować. Odpowiednio powiększony mózg, o podobnej, bratniej budowie, stwarza wszak możliwość umieszczenia w nim językowego hardware’u, wedle emergentnej genetycznej instrukcji. Od lat 60., za Noamem Chomsky’m (ur. 1928), mówi się o „strukturze głębokiej” wszystkich języków etnicznych – która jest jednaka i wrodzona (genetyczna)[8]. Czym ona konkretnie jest nikt nie wie, choć w sposób niezbity istnieje, dana wraz z genomem. Szympansa nie da się ludzkiej mowy nauczyć, a dowolne ludzkie niemowlę da się – z równą łatwością dowolnego języka etnicznego.
Znane są jeszcze przynajmniej dwa gatunki naszych przodków pośród późniejszych hominidów: Homo antecessor (pojawił się ok. 1 mln lat temu) i Homo heidelbergensis (od 600 tys. lat; odkryty w 1907 r. w Niemczech). Prawdopodobnie od tego ostatniego bezpośrednio wywodzimy się my, a także Homo neanderthalensis i pokrewny denisowianin (odkryty w 2008 r. w Azji). Neandertalczyk dysponował największym mózgiem pośród człowiekowatych (1800 cm3) i pewnie także protojęzykiem – o czym świadczy zbliżony do ludzkiego sposób życia, a zwłaszcza jego życie rodzinne, (celowe) wytwarzanie grobów, wisiorków, posługiwanie się czerwoną ochrą (zapewne rytualną). Nie był jednak wystarczająco – jak ludzie – twórczy (nie wytworzył nowych technologii ani sztuki). I dlatego przepadł definitywnie 15 tys. lat temu (przegrał ewolucyjny wyścig, konkurując z nami życiowo). Najprawdopodobniej przesądziły o tym jego mniejsze zróżnicowanie osobnicze i słabsze więzy społeczne, czyli natura neandertalska.
Język jest tak wielką innowacją w świecie żywym, że jego obecność musi zostawiać ślady w postaci artefaktów. Choć od śmierci Darwina poszukujemy takich śladów u hominidów, niczego nie znaleziono. Ludzie paleolitu natomiast zostawili ich bez liku. Bo tasak hominida „habilitowanego” jest tylko owocem utylitarnych zwierzęcych skojarzeń, natomiast łuk myśliwski, chociażby on – jest już wynikiem myślenia. Mamy wszak artefakty bardziej spektakularne: groby i ceremonie pogrzebowe (sprzed 100 tys. lat), rysunki i instrumenty muzyczne (sprzed 80 tys.), zaawansowane malarstwo (sprzed 40 tys.); także fakty poświadczone pośrednio przez genetykę: celowe szycie ubrań (sprzed 100 tys. lat), ale przede wszystkim planową i autonomiczną (nie dla pożywienia) kolonizację całego świata (od 60 do 20 tys. lat). U podłoża tych zdobyczy leżeć muszą inne, wcześniejsze a niedostępne empirii osiągnięcia językowe: uruchomienie magii, religii, sumień i wspólnot. W tym splocie faktów paleoantropologia przechodzi w filozofię – niemożliwe dowody zastępuje bowiem wyłącznie spekulacja. Ale ta może być racjonalna albo nie. Język zapewne formował się i doskonalił sukcesywnie, w społecznym procesie. Ale wykrystalizował do pełnej postaci szybko, zanim nastała ludzka rodzina. I nie ma racji Dunbar (myślący naturalistycznie) ze swoją „hipotezą plotki” – że to informacje o dalszych kręgach społecznych stały się tak ważne życiowo, iż wywołały ekspansję języka)[9]. Wiarygodniejsza jest „hipoteza poczucia losu”.
Jeżeli nawet podany przez nas obraz antropogenezy i prehistorii człowieka nie jest dokładny (skorygują go nowe odkrycia), to jest w sposób pewny wystarczająco ścisły. A spaja go dedukcja.
5. Świt ludzkości: magia, rodzina, religia
Pierwsze 100 tys. lat naszej obecności na planecie, czyli połowa całej, nie zostawiło żadnych śladów ludzkiej działalności. Nie znaczy to, że jej nie było, ale że była „eteryczna”. Dopiero groby świadczą o człowieczeństwie, ich wytworzenie wymagało wszak długiego przygotowania umysłowego. To były „celowe pochówki”: obrzędowe, więc wspólnotowe, i elitarne. Zwłoki (wybrańców tylko) składano do ziemi w zrytualizowanej pozycji, wyposażano w insygnia władzy, i przedmioty osobiste oraz ozdoby. Dekorowano kwiatami i barwnikami – które, przykładowo, nad Atlantyk dostarczane były znad Morza Czarnego (tysiące kilometrów). Antropolodzy zatem przyjmują powszechnie, że paleolityczne groby są świadectwem religii. Nie wiemy i nie dowiemy się niczego o treści tamtejszych doktryn; doszukiwanie się w nich „zaświatów” jest nieuprawnioną ekstrapolacją wierzeń późniejszych. Czy istniał wszak wówczas język? Musiał istnieć, i to w postaci pełnej strukturalnie i słownikowo. Oczywiste jest bowiem, że pogrzeby są wyrazem stosunku do śmierci, a on skutkiem świadomości śmiertelności. Aby więc grzebać zmarłych musiały być spełnione dwa warunki: a/ zwłoki musiały być nietykalne, by im móc oddawać cześć; b/ musiały istnieć więzy duchowe między osobami, żeby czcić ukochanych zmarłych. Musiały się zatem wpierw upowszechnić: tabu kanibalistyczne – najstarsze tabu ludzkości, oraz drugie, kazirodcze – gwarantujące istnienie rodziny. Nie do pomyślenia byłyby oba bez artykułowanej rozumnej mowy (choć były egzekwowane niewerbalnie, sankcjami fizycznymi, rzecz jasna).
Wpierw człowiek musiał wydobyć się ze zwierzęcej hordy – w której przez czas jakiś trwał, na podobieństwo wcześniejszych hominidów. W tym stanie natury, jak to ujął Hobbes: „życie człowieka (było) samotne, biedne, bez słońca, zwierzęce i krótkie”. Życie animalne ludzi w stadzie (promiskuityzm i prawo pięści) nie mogło się jednak utrzymać długo, ze względu na manifestowanie się emergentnych ludzkich potencji, także na fakt, że jako gatunek jesteśmy homo defectus (wedle określenia Arnolda Gehlena, 1904-1976) – instynkty są w nas niewystarczające do sterowania zachowaniami. Ujawniły się więc skłonności językowe pozwalające na regulację zachowań, zdyscyplinowanie. Bez tego byśmy przepadli. Nie należy sobie owej regulacji wyobrażać prostodusznie jako jakiegoś deklarowania celów wraz z perswazją. Celów wówczas nie było, a tylko lęk (o zdrowie i życie) oraz (egzystencjalna) trwoga – co później egzystencjaliści celnie przypisali człowiekowi w ogóle. W ludzkich głowach spontanicznie pojawiały się zdania w rodzaju „raz na wozie, raz pod wozem” (czy „jest dobrze albo źle”). I były one odczuwane – stanowiąc myśl o istnieniu losu. Doprowadziło to powszechnie do uruchomienia „środków zaradczych” wobec złej doli. Bo to myśl dojmująca, zarówno w paleolicie jak i dziś. Otóż na niej wznosi się magia. Musiały się bowiem pojawić społeczne regulacje zachowań w postaci rozlicznych tabu. „To wolno, a tego robić nie wolno” – pod groźbą nieszczęść, a ostatecznie zagłady. Była to, nieznana dziś praktycznie, magia kolektywna – gdyż życie jednostki zależało ściśle od istnienia zbiorowości. A żyliśmy w plemionach liczących ok. 150 osób (co było optymalne biologicznie[10]); większe dzieliły się w naturalny sposób. Populacja była tak nieliczna a świat tak „ogromny”, że zasadniczo plemiona wiodły żywot w izolacji. Dało to początek różnicom kulturowym, w tym wielości języków etnicznych.
Równolegle ze zdaniami o niepewności losu zapewne równie często artykułowano zdania o pewności śmierci, typu „to be or not to be”. Żaden jednak paleolityczny Hamlet czy nawet powszechna świadomość śmierci (dziś wiadomo na gruncie psychologii, że pojawia się ona u każdego dziecka, w wieku ok. 3-4 lat) nie wytworzyły jeszcze religii. Nie było bowiem „dla kogo” (nie było za kim tęsknić). Dopiero powstanie ustroju rodowego wymusiło rytuały oddawania czci zmarłym bliskim, gdyż tych miał już każdy. Narodził się kult zmarłych. Wcześniej „trwoga śmierci”, inaczej niż „trwoga losu”, w przerażający sposób zamknięta być musiała w indywidualnej duszy. (Już klasyczna antropologia – Tylor, Frazer i Malinowski – uznawała magię za starszą od religii, i za zjawisko osobnej natury. Przy tym, wedle Malinowskiego, nawet najdawniejsi ludzie musieli dysponować wiedzą, odrębną od magii i religii, w reakcji na lęk, czyli zwykłe zagrożenia ze strony przyrody)[11].
Wracają do magii, można się domyślać – że rozliczne tabu narzucane były arbitralnie przez przywódców plemion, wedle ich przyrodzonych inklinacji. Zapewne na tej też zasadzie wprowadzono zakaz „tykania trupa” (możliwe, że w wyniku hematofobii, na którą cierpieli jacyś wodzowie, a która doskwiera 5 procentom populacji i dziś). Formy plemiennej magii zaczęły stanowić o tożsamości ludzkich gromad. Jednakże rozliczne tabu ulegały rozproszeniu, zanikowi i wymianie na inne. Tabu kanibalistyczne zaś – w ogólnej formie świętości zwłok – ostało się i upowszechniło. Nie ma dziś żadnego ludu na Ziemi, który by go nie honorował. Najprawdopodobniej dawało ono przewagę życiową gromadom niekanibali – promowało szlachetność (proporcje tych, co zrobią wszystko, by przeżyć, i im przeciwnych stały się odwrotne niż wcześniej). Kanibale więc przepadli w walce o byt jako bardziej oportunistyczni, a mniej innowacyjni. To racjonalne wytłumaczenie dopisane jest, rzecz jasna, ex post. Tabu się rozprzestrzeniło irracjonalnie, na zasadzie „nie wolno ruszać, bo nie wolno – inaczej świat się zawali”. I trwało to najpewniej długie tysiące lat.
6. Druga połowa ludzkiej biografii: groby, sztuka, kolonizacja świata
Antropologia kulturowa przyjmuje dziś powszechnie, że w dziejach człowieka miało miejsce przejście od hordy pierwotnej do ustroju rodowego[12] (od stanu półzwierzęcości do dzikości). Na jakiej drodze się to odbyło? Odpowiedź należy już do antropologii filozoficznej. Otóż ludzie dobierają się w pary nie mocą osobniczej i instynktownej (gatunkowej) monogamii czy poligamii, ale mocą walorów osobowościowych. Do tego nie wystarcza sam język (tak przeceniane współcześnie „poglądy”), ale współmierne reakcje na świat. Ale kiedy pojawiła się osobowość, czy raczej – kiedy się ona ujawniła, będąc indywidualną genetyczną potencją? Dopiero w obliczu przyjmowanych społecznie zakazów, czyli na gruncie magii. Jedne dusze podporządkowywały się im bezwolnie, inne – stawiały opór siłą wrodzonych skłonności. Osobowe podobieństwo w tym zakresie wytworzyło więzi międzyosobowe (wzajemną miłość do osób). Szczególnym zakazem było zaś tabu kanibalistyczne, uruchomiło bowiem w ludziach sumienia – skłonność do hamowania czynów rozpoznanych przez własny rozum jako niemoralne. A takim jawiło się, ludziom licznym i zgodnie, łamanie tego tabu bądź – w specjalnych sytuacjach – jego niełamanie (np. podczas zagrożenia życia dzieci). Innych czynów niemoralnych jeszcze nie znano, chociaż znano wiele nieobyczajnych (nieprzestrzegania pozostałych tabu). Aż magia upowszechniła drugie tabu uniwersalne – kazirodcze – zakaz aktów płciowych z własnymi dziećmi i pomiędzy nimi (z wyłączeniem jedynie pary ojciec-matka). Później zostało ono rozszerzone o zakaz pedofilii. Zablokowanie walki o samicę w obrębie biologicznej rodziny powołało do istnienia rodzinę ludzką. A w jej ramach wystąpiło największe w gromadzie prawdopodobieństwo bratnich dusz. Pojawiły się powszechnie więzy osobowe, nie tylko plemienne, i ukonstytuował ustrój rodowy. To dopiero na jego gruncie człowiek wytworzył groby – przechodząc do stanu ucywilizowania ludzkości (występującego odtąd naprzemiennie ze stanem barbarzyństwa, czyli braku kultury, biorąc oscylujące proporcje obu).
Na 80 tys. lat datowane są najstarsze znaleziska rysunków (naskalnych) i instrumentów muzycznych (dzisiejsze RPA). Pojawiła się więc sztuka – najpewniej sakralna, ale na bazie szerszego, utylitarnego rzemiosła służącego komfortowi. Być może, obok plastyki i muzyki, istniała także poezja – czego ślady nie mogły wszak przetrwać. Przecież muzyka i malarstwo to też język, tylko inne formy artykulacji symbolizmu; odwzorowują świat jak zdania sensowne. Ciągłość kulturowa nie ujawniła się wszak jeszcze w postaci jawnie dziedziczonej tradycji – zdarzały się twórcze plemiona na tle barbarzyńskich. Jedno z takich plemion, genetycznym geniuszem obdarzone, dało początek wszystkim dziś żyjącym ludziom. Jak dowodzi genetyka wszystkie zamieszkujące dziś Ziemię populacje są do siebie genetycznie podobne, a podobieństwo to zbiega się 60 tys. lat temu – do puli genowej jednego plemienia. Ludzkość musiała więc przejść przez „wąskie gardło”[13]. Wszyscy jesteśmy dziś potomkami jednej szczególnej afrykańskiej gromady; wszystkie inne populacje w Afryce przepadły, nie były dostatecznie przystosowane ewolucyjnie. (Odmienności genowe dzisiejszych afrykańskich plemion bywają większe niż między populacjami z antypodów Ziemi, gdyż te w Afryce są napływowe).
Ci nasi przodkowie sprzed 60 tys. lat – „setka kreatywnych” – musieli być wyjątkowi jak późniejszych „300 spod Termopilów”. Opuścili Afrykę – z planem kolonizacji świata. Odbył się prehistoryczny „exodus”. Jasne, że ludzie ci byli biegli językowo – bo do planowania niezbędny jest język; tylko zdania pozwalają „poruszać się w czasie”. Zbudowano łodzie, wyposażono je w sprzęt, odzież i zapasy żywności, i przeprawiono się przez Morze Czerwone do Azji. Na Półwyspie Arabskim przycupnęli, rozkrzewili się, i ruszyli w różnych kierunkach dalej. Część dotarła do dzisiejszych Indii – a jakiż przyrodniczo może być większy raj? Dostatek wody, ciepłoty, i wszelkiej roślinnej oraz zwierzęcej żywności. I obszar – który dziś mieści i żywi ponad miliard ludzi – a wówczas były jedynie dziesiątki tysięcy. Dlaczego więc opuścili „Indie”, z jakiej przyczyny część ruszyła dalej, w nieznane? Oto jedna z największych tajemnic historii. (Przybliżone trajektorie wędrówek człowieka zaludniającego cały glob, wyznaczone na podstawie rozkładu wariancji genetycznej, można zobaczyć szybko w Internecie)[14]. Odpowiada się zwykle: „migrowali z ciekawości”. Ale ciekawości czego? Jeszcze większego raju? Jedni dotarli przez Polinezję do Australii (40 tys. lat temu) – ale tam większego raju nie ma. Inni doszli przez Kaukaz do Europy (też 40 tys. lat temu), w serce epoki lodowcowej. Szybko zorientowano się, że oddalając się od „Indii” pogarsza się warunki życia. A zwykłą ciekawość zabijają przecież nieskończone trudy i zagrożenia. A były i takie gromady, które po sforsowaniu Syberii wkroczyły za koło polarne, przedarły się przez zamarźniętą Cieśninę Beringa i zdobyły Amerykę (20 tys. lat temu, a trwało to przez wiele pokoleń – wykrwawionych i upodlonych). Po co iść dobrowolnie na Kołymę? Co ich gnało, co napędzało? Jedna chyba tylko odpowiedź jest dorzeczna: religia. Myślę, że ludzie szukali miejsca na Ziemi – w którym się nie umiera. Nie znaleźli, lecz Ziemia była już w całości ich.
Jedna z populacji zadomowiła się w Europie – kromaniończycy (odkryci w Cro-Magnon we Francji, w 1868 r.). I była to nacja najbardziej twórcza w dziejach, na miarę antycznych Greków albo i bardziej. 40 tys. lat temu uruchomiła eksplozję kulturową – której symbolem jest grota Chauveta sprzed 32 tys. lat – „Kaplica Sykstyńska paleolitu”. Wyrafinowane z niej malarstwo rozpoczyna współczesne podręczniki historii sztuki. Ten stan ucywilizowania zgasł jednak w dobie rolnictwa, nastało znów – relatywnie – barbarzyństwo. Kolejna zagadka?
Dziesięć tys. lat temu skończył się paleolit, przyszło ocieplenie klimatu, nastał neolit z rewolucją rolniczą. Dotychczasowi heroiczni myśliwi i zbieracze osiedlili się, zaczęli uprawiać rolę i hodować zwierzęta. Przyniosło im to bogactwo i komfort – fizyczny i psychiczny. W izbie kasza była niemal stale na podorędziu. Lęk się zmniejszył bombastycznie, więc i trwogę rozpędzano inaczej. Diametralna poprawa warunków życia przemieniła zupełnie ludzki sposób życia. I dlatego zgasła sztuka – jak mawiają Rosjanie: „s żyru biesitsa”. Człowiek od jadła (nadmiaru) gnuśnieje, a nawet podleje. Chociaż – jak powiadają z kolei Anglicy – z natury „man is a fighter”. Lepszej interpretacji nie ma. Tym bardziej, że po pięciu tysiącach lat zastoju wielka sztuka się odrodziła. Wraz z epoką wojen.
7. Cywilizacja i świat współczesny
W neolicie populacja się zdziesięciokrotniła (w świecie: od 1 czy kilku do kilkudziesięciu mln osób). Plemiona żyjące z rolnictwa dorobiły się „nieruchomości”: trwałych domostw, sprzętów, spichlerzy i obór, pól i pastwisk, pałaców i świątyń, także licznej i dorodnej siły roboczej. Było co innym grabić. Powstały warunki do zbiorowej agresji i podboju. (W paleolicie ich nie było: oprócz śladów Ablów i Kainów nie ma żadnych odnotowanych Termopilów ani genocydów). Następowało wchłanianie jednych plemion przez inne, a w wyniku „amalgamacji żywiołów etnicznych” powstały miasta i państwa[15]. Sześć tysięcy lat temu, niezależnie w różnych rejonach świata, nastała epoka cywilizacji – tym samym wojen i rywalizacji kulturowej. Powstały religie soteriologiczne (zbawienia), wraz z nimi doktryny moralne, eksplodowała sztuka i technika. Narodziło się pismo (z przyczyn administracyjnych) i niemal natychmiast „książki” – wielka literatura, eposy (najstarszy, o Gilgameszu, sprzed 4 tys. lat). Resztę historii – poczynając od dziejów Mezopotamii, Egiptu, Indii, Chin, Grecji i Rzymu – znamy w miarę dobrze ze szkół. W czasach Chrystusa żyło już na Ziemi ok. 250 mln ludzi.
8. Podwójna dialektyka bytu społecznego
Wróćmy na koniec do motta niniejszego artykułu, przytaczając dłuższy passus z Kanta. Czytamy:
(…) Poprzez antagonizm rozumiem tutaj nietowarzyską towarzyskość ludzi (die ungesellige Gesselligkeit der Menschen), tzn. ich pociąg do życia społecznego, który jednak łączy się z powszechnym oporem ustawicznie grożącym rozbiciem społeczeństwa. Jest oczywiste, że predyspozycje po temu tkwią w naturze ludzkiej. (…).
(…) Opór ten mobilizuje wszystkie siły człowieka, sprawiając, że przezwycięża on swój pociąg do lenistwa i gnany ambicją, żądzą władzy lub bogactwa, stara się zdobyć określoną pozycję wśród bliźnich, których nie może ścierpieć, ale bez których nie może się obyć. W tym punkcie dokonuje się pierwszy prawdziwy krok od barbarzyństwa do kultury, która w istocie polega na krzewieniu społecznych wartości człowieka. (…).
(…) W jakiejś arkadyjskiej społeczności pasterskiej, gdzie panowałaby całkowita harmonia, zgoda, skromność i stała wzajemna miłość, wszelkie talenty pozostałyby na zawsze ukryte w zarodku (…). (…) Dzięki (dziękujmy! - P.O.) zatem przyrodzie za niezgodę, za zawistną, prowadzącą do rywalizacji próżność, za nigdy niezaspokojoną żądzę posiadania czy nawet władzy. Bez nich wszelkie znakomite, wrodzone predyspozycje ludzkości pozostałyby na zawsze w stanie uśpienia. Człowiek chce zgody, lecz przyroda wie lepiej, co dla jego gatunku jest lepsze: ona chce niezgody. On chce żyć w dostatku i zadowoleniu; przyroda nie chce, by popadł w gnuśność i zadowolenie, lecz by pogrążał się w pracy i mozole, by w nich znaleźć sposób na uwolnienie się od tych pierwszych. (…)[16].
Kant nie zauważa jednak, dotknięty w tym punkcie znamiennym daltonizmem, że „przyroda chce” czegoś więcej. Gdyż tak kończy swoje wywody (Teza ósma):
Daje to nadzieję, że po pewnych rewolucjach i przeobrażeniach w końcu powstanie to, co jest najważniejszym zamiarem przyrody: powszechny stan kosmopolityczny (…)[17].
Dwieście lat później dobitnie koryguje błąd Kanta Jacques Monod. Czytamy:
Bezpośrednia walka wewnątrzgatunkowa, walka na śmierć i życie (…) stała się jednym z podstawowych czynników doboru gatunku ludzkiego. Zjawisko to jest niesłychanie rzadkie w ewolucji zwierząt. Wojna wewnątrzgatunkowa między różnymi rasami lub grupami jest obecnie nieznana wśród gatunków zwierząt. (…). Począwszy od pewnego stopnia rozwoju i ekspansji gatunku wojna plemienna bądź rasowa odgrywała rzeczywiście doniosłą rolę (…)[18].
I odgrywa, i tak pozostanie do końca świata. W XIX w. zdiagnozował to (za Arystotelesem) nasz Ludwik Gumplowicz, w swoim wielkim a wyklętym dziele Der Rassenkampf (1883). To samo powtarza Lem – mówiąc, na przykład, „ludzkość jest różnolita”[19] i „nigdy się nie zjednoczy”[20]. „Składowa prometejska natury ludzkiej”, zdaniem Lema, musi być więc rozparcelowana po gromadach. Wyrażenie „nietowarzyska towarzyskość” ma zatem sens podwójny, odnosząc się do dubeltowej dialektyki życia społecznego: oznacza ścieranie się przeciwieństw na osi solidaryzm-anarchiczność w duszy jednostki, ale także przeciwieństw pomiędzy wspólnotami (różnych solidaryzmów) w obrębie populacji. To dlatego – co na wstępie zostało zamarkowane – autonomiczna kultura służy trwaniu populacji. Gatunek dotąd trwa, bo jedne gromady rosną, a inne karleją i giną; i znów kolejne się rodzą, by przepaść. Nie ma głębszego uzasadnienia patriotyzmu. Jego sensem jest walka z wrogami – na słowa (poprzez wydźwiganie kultury), a w ostateczności i na pięści.
[1] Por.: M. J. Adler, Dziesięć błędów filozoficznych, przeł. J. Marzęcki. Warszawa 1995, s. 139.
[2] Literatura na ten temat jest przeogromna, począwszy od pism klasycznych paleoantropologów jak Raymond Dart czy Richard Leakey (częściowo już anachronicznych ze względu na dynamikę nowych odkryć). Opieramy się tutaj na pracach paleoantropologów młodszych, urodzonych w latach 40. – jak Robin Dunbar i Ian Tattersall [szczególnie warte polecenia są ich książki: pierwszego Człowiek. Biografia (2014; wyd. pol. 2016), a drugiego Dzieje człowieka od jego początków do IV tysiąclecia p.n.e. (2008; wyd. pol. 2010)] – także na świetnych od strony literackiej dziełach najwybitniejszych genetyków: Jamesa Watsona i Jacquesa Monoda.
[3] To dlatego, choćby, tłumaczenia literatury z języka na język wykonywane dziś „perfekcyjnie” przez AI, winny być autoryzowane zawsze przez jakiegoś X-ińskiego, który „sprawdzi wiarygodność uczuć”.
[4] I. Tattersall, Dzieje człowieka od jego początków do IV tysiąclecia p.n.e., przeł. E. K. Suskiewicz. Warszawa 2010, s. 136.
[5] W istocie nie od małpy, lecz od wspólnego dzisiejszym małpom człekokształtnym i człowiekowi przodka. Takim „brakującym ogniwem” był choćby, odkryty w 2004 r. w Hiszpanii Pierolapithecus catalaumicus (albo gatunkiem blisko z nim spokrewnionym).
[6] Traktuje o tym, z pierwszej ręki, książka Wallace’a – wydana u nas w 2008 r. (tł. M. Ryszkiewicz) przez UW na 150-lecie teorii ewolucji – W cieniu Darwina (1889), zwłaszcza rozdział Darwinizm w odniesieniu do człowieka.
[7] J. Monod, Przypadek i konieczność. Esej o filozofii naturalnej współczesnej biologii (1970), przeł. J. Bukowski. Warszawa 2022, s. 192. Także: 243.
[8] W jego książce z XXI w. czytamy: „(…) w wyniku nieznacznych zmian w mózgu powstała Spójnia”. N. Chomsky, Jakimi istotami jesteśmy?, przeł. J. Rybski, Kraków 2022, s. 58.
[9] Por.: R. Dunbar, Człowiek. Biografia, tł. Ł. Lamża, Kraków 2016, s. 282-290 (Dlaczego wyewoluował język).
[10] Por.: R. Dunbar, dz. cyt., s. 81-82.
[11] Por.: B. Malinowski, Magia, nauka i religia, w: tenże, Mit, magia, religia. Dzieła, t. 7, przeł. B. Leś i D. Praszałowicz, Warszawa 1990, s. 368-445.
[12] Por.: T. Szczurkiewicz, Rodzina w świetle etnosocjologii, w: tenże, Studia socjologiczne, Warszawa 1970, s. 235-287.
[13] Por.: I. Tattersall, dz. cyt., s. 120.
[14] Por. choćby: https://hmn.wiki/pl/Early_human_migrations. Por. także: J. Watson, DNA. Historia rewolucji genetycznej, przeł. J. i P. Turkowscy, P. Szwajcer, Stare Groszki 2018, s. 303 (r. 10. Pożegnanie z Afryką).
[15] W niezrównany sposób opisał ten proces filozof i jeden z założycieli socjologii Ludwik Gumplowicz (1838-1909). Por. jego System socjologii (1887), wznowienie: Warszawa 2013; także nasz artykuł: Ludwika Gumplowicza filozofia losu, w: Filozofia i los, Kraków 2015.
[16] I. Kant, Idea powszechnej historii w aspekcie kosmopolitycznym (1784), tł. M. Żelazny; w: I. Kant, Rozprawy z filozofii historii, przeł. M. Żelazny i in., Kęty 2005, s. 34-35 (Teza czwarta).
[17] Tamże, s. 41. I byłby Kant z tego powodu murowanym patronem obecnej UE, gdyby nie liczne jego „grzechy” – choćby upieranie się przy karze śmierci.
[18] J. Monod, dz. cyt., s. 242-243.
[19] Por.: S. Lem, Rasa drapieżców. Kraków 2006, s. 156.
[20] Tamże, s. 119; tenże, Bomba megabitowa, w: tenże, Moloch, Warszawa 2010, s. 532.
Czytaj także
Nieziemski urok biurokracji. Klęska humanistyki i uniwersytetu na Zachodzie
Artykuł niniejszy na poły tylko jest analityczny, na poły zaś publicystyczny[2]
Paweł Okołowski
Miłość do osób jako wzmacniacz dobra
Weźmy pod lupę miłość wzajemną do osób, podobnie jak to uczynili Platon w mowie Arystofanesa, a po nim Arystoteles w rozważaniach o przyjaźni. Uczta więc, i Etyka nikomachejska będą nam punktem wyjścia[1].
Paweł Okołowski
Legenda o Eschatologicznym Narkotyzerze. Wokół Kongresu futurologicznego Stanisława Lema
Kongres futurologiczny Stanisława Lema należy do najatrakcyjniejszych jego dzieł, jest jednocześnie omijany przez krytykę bądź dla niej nieuchwytny.
Komentarze (0)