Nieziemski urok biurokracji. Klęska humanistyki i uniwersytetu na Zachodzie (cz. 2)
4. Biurokratyczny styl życiowy
Zacznijmy od przykładu nowej akademickiej obyczajności – typowego i ilustratywnego. Jeżeli jakiś magister chciałby napisać doktorat – na interesujący go temat i w stylu myślowym, do którego aspiruje – u wybranego, niezależnego promotora, to szanse powodzenia ma nikłe. Bo jeśli nawet pozytywnie przejdzie procedurę wstępną w Szkole Doktorskiej (kolejna struktura biurokratyczna) i do wybranego promotora dotrze, to doktorat taki ostatecznie skazany jest na porażkę. (Z drugiej strony – masowo zatwierdzane są dysertacje doktorantów, którzy swych promotorów nie szanują). Samodzielny promotor bowiem, który niczego od urzędników nie bierze – grantów, stypendiów, dotacji czy „innych punktów” – jest wprawdzie niezawisły i nie można go szantażować utratą jakichś apanaży, ale można jego własne dążenia utrącać. Doktorat pod jego kierunkiem otrzyma zatem negatywne recenzje albo nieprzychylną komisję doktorską, bo o wyborze osób w tym zakresie decydują urzędnicy, a nie promotor. A jeśliby nawet obrona doktorska została przyjęta przez komisję, to utrąci ją superkomisja jaką jest Rada Dyscypliny (tworzona na bazie „zdyscyplinowanej” części Rady Wydziału). Tak się zdarzało: obroniony doktorat prezentował „za niski poziom”, i już; „demokratycznie”, tj. mechanicznie, przegłosowano sprawę negatywnie. Odwołanie do wyższej instancji (Rada Doskonałości) trwa wówczas ok. dwóch lat; z pozytywnym skutkiem, o ile uda się trafić na rozbieżne interesy urzędników z różnych jednostek. Ten „Huxleyowski mechanizm” niweczy w istocie główną cechę uniwersytetu: adept nie może terminować u upatrzonego nauczyciela, nie mogą też być przez takiego mentora weryfikowane istotne predyspozycje adepta. Nie ma już bowiem „samozwańczych” mistrzów, są tylko „obiektywnie” wyznaczani „specjaliści” – przez jednych urzędników inni. A specjaliści tego rodzaju przecież istnieć nie mogą, bo jak pisał Kant „filozofii nie można się nauczyć”; można się jedynie „nauczyć filozofowania”[1], tj. określonego stylu myślowego (a także życiowego), zawsze innego niż urzędniczy. I do tego niezbędny jest czyjś autorytet, przydzielona spontanicznie osobowa z nim więź. Dotyczy to wszelkiej humanistyki. W naukach ścisłych zaś – w których wprawdzie samemu można przyswoić sobie minimum prawd powszechnie akceptowalnych – bez mistrza nie ma odkryć (bo nie ma kogo naśladować we właściwych nawykach). W humanistyce, w której odkryć w ogóle być nie może, a tylko rozjaśnienia, nie istnieje też żaden kanon tez, jakie przyjmowaliby wszyscy. „Humanistyczni specjaliści” zatem to są uzurpatorzy i cenzorzy zastępujący ludzi wybitnych; co najwyżej erudyci w zakresie ideoznawstwa czy narzędzioznawstwa. Zwykle nie mają własnych poglądów, a tylko „preferencje”, czyli głoszą ulubione poglądy cudze (co inteligentniejsi zasłaniają się mało znanymi, bo najnowszymi pracami, równych sobie autorów anglosaskich, niemieckich czy francuskich). Doskonale opisał istotę tego mechanizmu, w XIX wieku, Ludwik Gumplowicz. Czytamy:
(…) Całe to tak podnoszone i sławione „wykształcenie”, zwłaszcza w szkołach nabyte, ledwie lekkim, choć lśniącym potrafi powlec pokostem umysły częstokroć płytkie i podłe, wylęgłe w mętach społeczeństwa. (…) Kto zna życie, ten wie jak małoznaczny jest wpływ wiedzy na umysł i serce. Stąd to pochodzi smutne zjawisko ludzi, którzy odrobiną wiedzy swej osłaniają wrodzoną podłość sposobu myślenia, ludzi „fachowych” bez iskierki szlachetniejszych uczuć, ludzi kryjących pod płaszczykiem „wykształcenia” zwierzęcą naturę[2].
W rzeczy samej powtarza się tu odwieczne zarzuty Platona wobec sofistów. Tyle że nie uwzględnia, poza „zwierzęcą”, natury diabolicznej.
Stowarzyszenie miernot wokół reglamentowanych osobniczych interesów (zachowania stanowisk i uposażeń poza pensją, oraz pozyskiwania apanaży nowych, przy akceptacji przełożonych gwarantującej im bezpieczeństwo) realizuje korupcyjny interes władz oświatowych, to jest propagowanie służalczości i polit-poprawnych treści, a tym samym interes zwierzchni kapitału – kształtowania odpowiednich postaw. Żadne realne cele wyższe nie są przez taki kolektyw osiągane, a jedynie deklarowane. I rzeczywiście, postuluje się Samo Piękno: od ogólników jak „podnoszenie jakości” czy „mnogość wybitności” (choć na Liście Szanghajskiej najlepszych uniwersytetów polskie są już nie w 4., a w 5. setce i dalej), do „konkretów” jak choćby „kontynuowanie tradycji szkoły lwowsko-warszawskiej”. Żadnego odzwierciedlenia w dziełach to jednak nie ma. Bo jakie? Czyje i które oryginalne idee „specjalistów”, na miarę Łukasiewicza, Kotarbińskiego, Tarskiego czy nawet Tatarkiewicza (ważne dokonania z historii filozofii), zrodziły się u nas po roku 1990, a tym bardziej po 2010? Powtarza się tylko i naśladuje to, co powstaje w Oksfordzie, Bostonie, Berlinie i Paryżu. Głównie lewackie rewelacje obleczone w jakąś nadętą „kognitywistykę”. A jeżeli coś w Polsce cennego powstało – jak myśl Lema czy Wolniewicza – celowo jest zwalczane bądź ignorowane (zagłuszane)[3]. Tak się dzieje, gdyż stowarzyszenie miernot otwiera pole dla bezinteresownego zła.
Jakkolwiek zadawanie krzywdy niepokornym pracownikom leży po prostu w interesie urzędniczej maszynerii i większości jej członków, to w przypadku niektórych urzędników w grę wchodzi coś więcej – satysfakcja z postawienia komuś buta na twarzy. Zwłaszcza komuś lepszemu. Będą zaprzeczać, mówiąc, co najwyżej, o „braku empatii” wynikającej z zawodowej, niby merytorycznej gorliwości, z „nadzorowania standardów”. Ale czy empatia – brak agresji, kurtuazja i ciepłe na co dzień nastawienie do pokrzywdzonych – musi się wykluczać ze złą radością? Znana idolka mówiła o „banalności zła”, biorąc pod uwagę jedynie jego formy – jak składanie podpisów czy głosowanie. Złe intencje wszak banalne nie są, bo bywają diaboliczne, więc nieziemskie (nieobecne u zwierząt). (Że tak bywa, nie mieściło się w głowach Arendt, Lorenza, Freuda, Marksa i Plotyna, chociaż mieściło w pojęciu Augustyna, Schopenhauera czy Lema). I bez agresji się to odbywa – na przykład „pokojowe” utrącenie komuś dobrego doktoratu i zaprzepaszczenie tym przynajmniej czterech lat ciężkiej pracy, o łamaniu charakteru nie wspominając.
Otóż w stowarzyszeniu interesów jest miejsce dla takich, którzy w krzywdzeniu się lubują, zwłaszcza w niszczeniu lepszych od siebie. Przyjmują oni rolę nieformalnych hersztów, gdyż urzędnicze zadania i ich zakres ktoś musi skrupulatnie rozdzielać, by nie wchodziły ze sobą w kolizję. Da się ich rozpoznać po osobistym chłodzie: z zasady są to osoby inteligentne, eleganckie i utytułowane, oraz stanowcze – o cechach menedżerskich. (Nie żeby te walory u ludzi potępiać, broń Boże, ale one się nie wykluczają z bezwzględnością i złem, a wprzódy z utajonym nihilizmem). I to jest na rękę całemu urzędniczemu systemowi, a zwłaszcza jego mocodawcom – wzmaga wydajność. Tak jak ostoją Gułagu byli zwykli zbrodniarze (najgorsi kryminaliści), tak solą zbiurokratyzowanego szkolnictwa są pełni resentymentu, tj. „genetycznej żółci”, „nieudani geniusze”. Zabijają kulturę, nie ludzi, ale przy tym miażdżą innym życiorysy.
Wytworzona na uniwersytetach stochastyczna „struktura półprzewodnikowa” na długą metę promuje wyłącznie prace w duchu oczekiwanym przez urzędników. Wprawdzie dopuszcza się niekiedy rozprawy merytorycznie nieprawowierne i takich ich promotorów, o ile jednak ci promotorzy uczestniczą w „biurokratycznej grze” (korzystają z grantów, zdobywają punkty itd.). Nie tyle bowiem jakieś poglądy są bezwzględnie ważne dla urzędników, co ich globalny interes (pozyskiwany przez honorowanie poglądów wskazanych i innych narzuconych reguł). Wystarczy, że zgodność z poglądami zwierzchników będzie statystycznie zachowana. A jacyś tam incydentalnie pojawiający się outsiderzy, czy nawet autorzy „szkodliwi”, legitymizują tylko „pluralizm systemu”; na zasadzie – przepraszam za wyrażenie – „baby z wąsami”, anomalii, która jest dobrotliwie tolerowana.
Przekonanie, że społeczeństwo, a głównie młodzież, jest w stanie oprzeć się tej maszynie indoktrynacji jest naiwne. Nie oparły się miliony w ZSRR i w III Rzeszy, więc dlaczego niby my mielibyśmy? Tym bardziej, że tamte doktryny były „przaśne”, a dogmaty i wzorce zachowań narzucane dziś są eleganckie. Pałowanie werbalnych „dyskryminacji („mowy nienawiści”), ksenofobii, rasizmu i antysemityzmu ma służyć przecież kurtuazji i słownej elegancji. Czyż nie widać, że „elegancja” ta zabija wszelki krytycyzm oraz przywiązanie do narodu i jego wiary, czyniąc jednostki zupełnie bezbronnymi w rękach „komisarzy”? Że zagłusza ona sumienia? Otóż nie widać.
5. Biurokratyczny styl myślowy
A oto jakie jest uzasadnienie tej „nowej obyczajności” – zupełnie wtórne wobec zachowań, bo obyczajność idzie zawsze za „bazą”, nie za ideami (w tym przypadku podąża za „strukturą własności”) – więc raczej jakie jest „alibi” dla propagowanych wzorców ludzkich działań oraz jakie kryterium ich dyscyplinowania, także paliwo dla rzesz nieedukowalnych wyznawców. Oto obiegowe i urzędowe dziś przeświadczenia, które albo się uznaje za prawdziwe (nawiedzeni), albo przynajmniej za „słuszne” (cynicy)[4]; łącznie stanowią one antropologiczny rdzeń tzw. świeckiego humanizmu. Formułowane są zwykle w mętnej postaci, by uniknąć ich rzeczowej analizy. Tak, na przykład, w „dziele objawionym” naszej epoki, w Manifeście humanistycznym 2000[5], podpisanym m.in. przez P. Kurtza, R. Dawkinsa i E. Wilsona, czytamy: „(…) ludzkość jest w stanie rozwiązać swoje problemy, korzystając z racjonalnych środków i kierując się pozytywnym światopoglądem”[6]. W istocie mamy tu do czynienia z jakimś idealizmem historycznym, zakładającym, że światem rządzą idee. Autorzy mówią dalej: „nie ma nieprzekraczalnej bariery między faktami a wartościami”[7]. To, z kolei, kryptonaturalizm – głoszący, że tylko naturalne potrzeby są faktem, i nie ma innych wartości niż utylitarne, tj. zaspokajające te potrzeby. Mówi się tam wreszcie: „wartością naczelną jest godność i autonomia jednostki”[8]. A chodzi, rzecz jasna, o autonomię względem wspólnot, ale już nie stowarzyszeń – co jest wyrazem antypaulinizmu czy pelagianizmu antropologicznego. W rzeczywistości ten rdzeń doktrynalny wygląda następująco.
1. N: Istnieją tylko naturalne potrzeby i zaspokajające je wartości utylitarne (naturalizm).
2. R: Człowiek jest z natury dobry, tzn. wola idzie u niego za wiedzą (russoizm, melioryzm). Złą intencję się tu wyklucza, a dopuszcza, co najwyżej, błędną.
3. IH: Gdyby człowiek nie myślał, że jest inaczej, nie grzeszyłby. [To wyraz idealizmu historycznego, w ogólnej postaci głoszącego, że sposób myślenia poprzedza sposób życia (w obrębie „nadbudowy”), a „nadbudowa – bazę”].
4. AM: Ale niektórzy myślą inaczej (myślą o tradycyjnej grzeszności, zwłaszcza chrześcijanie), i to jest szkodliwe. (Jest to konstatacja oczywistego faktu, ale sprzężona z jego pejoratywną oceną, dlatego byłby to jakiś „anomalizm”).
5. AP: Zantagonizowane (irracjonalne) wspólnoty wytwarzają błędne sposoby myślenia swych członków. (To antypaulinizm, wymierzony głównie w chrześcijaństwo oraz wszelki autorytet osobowy, będący fundamentem wspólnot; „polit-poprawne” negowanie heterogeniczności czy „różnolitości” duchowej ludzkiej populacji, jako stanu niezmiennego, a traktowanie jako anomalii).
6. G: Natury męska i żeńska są identyczne, a w istocie ich nie ma, bo i nie ma natury ludzkiej (genderyzm, feminizm równościowy).
7. NŁ: Indywidualny sposób myślenia i działania zawsze można zmienić tresurą (perswazją, propagandą, a w ostateczności represją). [To neołysenkizm, czyli skrajny empiryzm antropologiczny, głoszący, że nie istnieją indywidualne predyspozycje do zachowań, a tylko gatunkowe. Trofim Łysenko (1898-1976), agrobiolog i bohater ZSRR, współtwórca „oficjalnej nauki radzieckiej” w latach 1948-1964, twierdził, że brak jest nawet tych drugich, że "dziedziczność to esencja środowiska")[9].
Tezy 1-7 są spekulatywne, nie empiryczne, i stanowią łącznie swoistą „metafizykę” świeckiego humanizmu, a raczej ideologię (gdyż jako zdawkowe nie tworzą żadnej teorii, brak im uzasadnienia, poza powabem pięknych fałszów adresowanych do mas[10]). Na Wydziale Pedagogiki UW mówi się o niej, oczywiście dwuznacznie, „bombardowanie miłością”. Tezę naturalizmu (1.N) „humaniści” często odrzucają, zachowując spójność psychologiczną przekonań. Czyni tak zwłaszcza „otwarte chrześcijaństwo” (teza antypaulińska 5.AP przybiera wówczas u nich umiarkowaną postać: relatywistycznego „ekumenizmu”). Nie jest więc naturalizm tezą zasadniczą urzędniczej doktryny, w przeciwieństwie do twierdzeń 2.R, 3.IH, 5.AP oraz 7.NŁ – do melioryzmu, historycznego idealizmu, antypaulinizmu i neołysenkizmu. Tych odrzucać niepodobna bez wystawiania się na zarzut error in fide (błędu wiary), czyli bez narażania się. Scjentyści zaś czy transhumaniści, będący naturalistami i szerzący kult nauki, łatwo się na tym polu dogadują z „otwartymi chrześcijanami” bądź postmodernistami. Łączy bowiem ich wszystkich kult człowieka, biolatria – wiara w to, że człowiek powinien być jak najdłużej zdrowy, by konsumować.
Owym „humanistom” wspólny jest – rzec można – „empiriofideizm”. Polega on na tym, że uznając w fizyce czy biologii empiryzm, i zwalczając nim oponentów, we własnej filozofii stosuje się skrajny irracjonalizm. Choć nie jest to spójne logicznie, psychologicznie jest w pełni do pogodzenia. Ta doktryna karłów uszyta została perfekcyjnie. Stanisław Lem powiedział niegdyś ironicznie o ideologii komunistycznej: "Tragedia XX wieku polega na tym, że nie było możliwości uprzedniego sprawdzenia teorii Karola Marksa na myszach"[11]. Można by rzec analogicznie: nasze nieszczęście na tym się zasadza, że urzędniczej doktryny świeckiego humanizmu nie przetestowano na szczurach.
Takie jak powyższe (1.-7.) „mądrości” powszechnie się dziś głosi (ustami profesury i tzw. celebrytów), choć, generalnie, są one niedorzeczne z punktu widzenia największej filozofii: Platona, Arystotelesa, Augustyna, Leibniza czy Kanta.
I nachalnie wpaja się je młodzieży, na co ona jest zresztą łasa, podpierając się rzekomymi „odkryciami nauki”[12]. Temu należy się przeciwstawić, chociaż to zadanie karkołomne – wymaga stałej i zaciętej walki z hordą urzędników. (Wysyłanie, chociażby, do wielu redakcji krytycznych artykułów kończy się zazwyczaj negatywnymi recenzjami, a nawet inwektywami – że „to poziom studentów”). Fałszywości tez 1-7 nie sposób dowodzić, można tylko przeciwnikom tych przeświadczeń objaśniać ich sens. Damy więc niniejszym krótki komentarz.
Teza idealizmu historycznego (3.IH) jest akurat przeciwieństwem tego, co u Marksa najcenniejsze – materializmu dziejowego (nie tylko Marks go głosił, także Gumplowicz, choćby, czy Pareto). (Propagowali już taki idealizm Nietzsche i Freud, chcący gadaniem zmienić sposób myślenia ludzi, aby uleczyć ich z religii jako resentymentu czy kolektywnej nerwicy). Dziś miałoby z tej tezy wynikać, że jeśli by się uznawało „pozytywny światopogląd” (tezy 1-7), to ksenofobii w świecie byłoby mniej. Żeby tak przekonać do tego Rosjan i Ukraińców, albo Palestyńczyków i Żydów! Ale przekonuje się głównie studentów na Zachodzie. Sens tezy 6. jest zaś taki, że mężczyźni i kobiety są równie dobrymi konsumentami; nie ma natury ludzkiej, zwłaszcza męskiego i żeńskiego bohaterstwa; jest tylko konsumpcja. Sens tezy 2. natomiast taki – żeby nie doszukiwać się diabelskich spisków, zwłaszcza w poczynaniach urzędników. (Ponoć to od poety Baudelaire’a pochodzą słowa: „Najgłębszym pragnieniem diabła jest przekonanie nas o jego nieistnieniu”). Z tezy 4. miałoby, z kolei, wynikać, że zamiast myśleć o grzechu pierworodnym i siedmiu grzechach głównych – należy wyłącznie o zwalczaniu czterech grzechów kardynalnych względem „humanizmu”: dyskryminacji, ksenofobii, rasizmu i antysemityzmu. Teza 5. obwieszcza zaś, że jedynie światowe, globalne i homogeniczne stowarzyszenie konsumentów gwarantuje właściwy sposób myślenia, to jest rzetelną wiedzę o człowieku i wartościach, zamiast anachronicznej wiary. (Odzywa się tu echem dawna idea autosoteriologiczna stoików i ich kosmopolityzm, a także późniejszy pelagianizm. Zwalczał je św. Paweł: wedle paulinizmu – bez dobrej wspólnoty i jej wiary nie można dążyć do dobra. A istnieją zawsze, w sposób trwały, jakieś lepsze i gorsze wspólnoty, i poznawczo, i moralnie). I w końcu teza 7. – neołysenkizmu – jawnie sprzeczna z genetyką, czyli z nauką, na którą „humanizm” wciąż się szalbierczo powołuje. Otóż jednym osobom dyspozycje do zachowań zmienić się daje, a innym nie; co komu można w poglądach i postawach „przekuć” – warunkuje jego genotyp. Pięknie tę kwestię wyraził literacką prozą Jerzy Waldorff. Czytamy:
Nie pomnę, który ze sławnych fizjologów czy filozofów i na jakim zebraniu wykrzyknął:
- Przysięgam, że nawet arcybiskup Paryża składa się z czterech litrów wody oraz paru garści wapna i soli!
Takie same więc szkielety obrosłe mięsem od tysiecy lat służą za mieszkanie jakże różnej miary duszom i umysłom! Sokratesy i Schillery obok wariatów i złodziei kieszonkowych. To nakłania do wiary w istnienie świata ducha niezależnego od materii (…)”[13].
Nie atomy nas bowiem osobniczo różnią, tylko struktura atomowa. I to ona wyznacza świat ducha. W każdych warunkach życiowych ludzie się pod tym niezmiennym względem różnią. A „humaniści” uważają, że przy jednakich potencjach różnicuje nas wyłącznie zewnętrzne środowisko. Kto nie ufa Waldorffowi, niech zajrzy do książek noblistów Watsona czy Monoda[14]. Przeczyta w nich, że spośród 3 mld par nukleotydów w helisie DNA każdego człowieka, ok. 100 tys. decyduje o jego indywidualności, w tym o predyspozycjach do zachowań. Problem polega na tym, że plejotropizm genów (zdolność genu lub zestawu genów do warunkowania różnych cech organizmu) oraz poligeniczność (warunkowanie jakiejś jednej cechy przez zestaw genów) sprawiają zupełną dziś nieprzejrzystość tego zagadnienia. (Stanisław Lem oceniał, że rozpoznanie korelacji geny-zachowania zajmie 200 lat[15]). Ponadto do tego rozszyfrowania trzeba by mieć porządną metafizyczną „legendę”, tj. pełną typologię ludzkich zachowań, zamiast prostackiego u „humanistów” rozróżnienia „empatia – brak empatii”. Wystarczyliby do tego XIX-wieczni „ateiści” Schopenhauer i Gumplowicz[16], ale przecież ich „światopoglądy są negatywne”.
6. Finał
Pozostaje zatem uprawiać humanistykę poza uniwersytetem, a trwając w nim[17], o ile się da, służyć jedynie najlepszym studentom. Naprawić niczego w nim już nie można. Dotyczy to nawet dziekanów i rektorów – którzy mogą być tylko „namiestnikami caratu” albo dobroczynnymi buforami temperującymi urzędnicze zapędy. (To ostatnie jest nie do przecenienia – jak wielka rola Tadeusza Kotarbińskiego w filozofii PRL-u, którą bierze się często za kolaborację).
Czy jednak wyprowadzenie humanistyki z uniwersytetu do portali internetowych i fundacji to nie marginalizowanie i degradowanie kultury? Nie, bo iluż choćby ludzi czytało Mickiewicza w wieku XIX, a Kochanowskiego w XVI? Arcydzieła zawsze są tylko dla najlepszych, i jedynie oni, tajemniczym acz niezawodnym sposobem przekazują je w przyszłość, dodając do nich coś od siebie. Zapewniają tym narodowi możliwość podniesienia kiedykolwiek standardów ogólnych ponad trendy neolitu, nawet „cyfrowego”[18].
W toczącej się wiecznie, w obszarze „bazy”, wojnie wspólnot może wszak dojść do zasadniczego przetasowania. Wytworzone mechanizmy biurokratyczne są wszechwładne, aczkolwiek ze skostnienia późnośredniowiecznych uniwersytetów Europa się kiedyś wyzwoliła. Może więc i da radę – z socjalistycznej uprzęży kapitalizmu. „Struktura własności” wówczas się zmieni, a za nią i dominująca obyczajność. To jednak domena działania Ducha Świętego, czy jak powie agnostyk – procesów stochastycznych, przypadku. Wpływu na bieg dziejów nie mamy, poza trzymaniem się własnej wspólnoty – miłością do niej, a zwłaszcza upartą o nią walką. W starciu z własną biurokracją państwową szans dziś raczej nie mamy, chyba że COŚ ją przebuduje w obliczu zagrożenia biurokracją mahometańską i chińską.
[1] I. Kant, Krytyka czystego rozumu, przeł. R. Ingarden, Warszawa 1986, t.2, s. 582-583.
[2] L. Gumplowicz, System socjologii (1887), Warszawa 2013, s. 364.
[3] Np. pośmiertna książka Wolniewicza (Filozofia i wartości. Post factum) usunięta z Wydawnictw UW.
[4] Są na uczelniach i tacy, którzy je nawet jawnie odrzucają, choć aprobują ich aprobowanie. To także cynicy.
[5] Manifest humanistyczny 2000. Apel o nowy, globalny humanizm, [aut. projektu dok.: Paul Kurtz; przekł. zbiorowy: Bohdan Chwedeńczuk et al.].Warszawa 2000, ss. 68.
[6] Tamże, s. 23.
[7] Tamże, s. 30.
[8] Tamże, s. 31.
[9] „Łysenko był szarlatanem, który w istocie mówił przywódcom radzieckim to, co chcieli usłyszeć, a mianowicie, że organizm może zmienić swoje uwarunkowane genetycznie cechy przez interakcję z otoczeniem (…). David R. Marples, Historia ZSRR. przeł. I. Scharoch, Wrocław 2011, s. 198. Por. też: M. Gardner, Lysenkoism, w: tenże, Fads and Fallacies in the Name of Science, New York 1957, s. 141-151.
[10] Jest to powab natury religijnej – dostarczający, jak każda utopia, nadziei eschatologicznej: na „lepszy świat, który nastanie” po śmierci wyznawcy. I wytłumacz takiemu, że nie nastanie!
[11] "Die Tragik des 20. Jahrhunderts liegt darin, daß es nicht möglich war, die Theorien von Karl Marx zuerst an Mäusen auszuprobieren." (in DER SPIEGEL 44/1995 vom 30.10.1995, Seite 152b), tł. pol. W. Jaźniewicz.
[12] Symptomatyczne: na zamieszczony niedawno w „Deliberatio” artykuł B. Wolniewicza O idei losu ktoś z czytelników odpowiedział: „ale on był napisany w 2010 roku, a tak wiele od tamtego czasu przeprowadzono badań psychologicznych”. A ile po Platonie i Augustynie!
[13] J. Waldorff, Fidrek, Warszawa 1989, s. 279.
[14] J. Watson, A. Berry, K. Davies, DNA. Historia rewolucji genetycznej, przeł. J. i P. Turkowscy, P. Szwajcer, Stare Groszki 2018; J. Monod, Przypadek i konieczność. Esej o filozofii naturalnej współczesnej biologii (1970), przeł. J. Bukowski, Warszawa 2022.
[15] S. Lem, Musztarda po obiedzie, niewysłany list do Michaela Kandla, z 1.03.1977, w archiwum S. Lema (odczytał W. Jaźniewicz); fragment w: P. Okołowski, Głos Pana Lema, Kraków 2021, s. 427-428.
[16] Nawiasem mówiąc, Ludwik Gumplowicz (1838-1909) i jego system myślowy zwany grupizmem to najbardziej znienawidzona odmiana „antyhumanizmu”. W Polsce zasadniczo ignorowany, choć to jeden z największych polskich filozofów w ogóle. Jego dzieło główne nie istnieje po polsku od 140 lat, gdyż ma „najgorszy z możliwych” tytuł: Der Rassenkampf (Innsbruck 1883). A wystarczyłoby przełożyć: O walce wspólnot. Polszczyzną Gumplowicz napisał jedną filozoficzną książkę (o tytule, z kolei, nic niemówiącym, albo także mylącym) System socjologii (1887, wznowienie 2013), i jest to dzieło zarówno językowo, jak i myślowo niezrównane.
[17] W moim przypadku po 40 latach w nim obecności.
[18] Dziś, na przykład, powstaje film o zatwierdzonym przez instytucje państwowe tytule „Piep*zyć Mickiewicza”. Jasne, że w filmie takim mogą się pojawić rozmaite wulgaryzmy (i z nimi może być on nawet zacny). Ale żeby w tytule? Żaden Homer, Cyceron, Anzelm, Dante, Szekspir czy Miłosz by na to nie poszli.
Czytaj także
O istocie miłości
Dwie są takie rzeczy, nazywane też „szczepionkami przeciw złu”: wiara i miłość. Można jeszcze inaczej je nazywać: miłością do spraw i miłością do osób. Rozróżnił je Arystoteles.
Paweł Okołowski
Nieziemski urok biurokracji. Klęska humanistyki i uniwersytetu na Zachodzie
Artykuł niniejszy na poły tylko jest analityczny, na poły zaś publicystyczny[2]
Komentarze (0)